sobota, 22 lutego 2020

Skorpion 2020

 Motto:  
              Kiedy się wypełniły dni
              i zgubić się przyszła pora,
              prosto do jarów czwórkami szli,
              inocy ze Skorpiona...

Dwa miesiące odwyku i wreszcie jakaś pięćdziesiątka. Co prawda nie wyobrażałam sobie, że po takiej przerwie będę w stanie zaliczyć całą trasę, ale lepiej nawet odpuścić jakieś punkty jakby co, niż nie być na Skorpionie. W piątek wieczorem, w składzie powiększonym o Barbarę, dotarliśmy do Goraja. Odebraliśmy skromne pakiety startowe, czyli kartę i koszulkę na mapę oraz podpisaliśmy cyrograf. Koszulki dla ludzi miały dopiero dojechać. Kiedy wreszcie dotarły, miłym zaskoczeniem było, że nie są bawełniane, tylko prawdziwie techniczne, zaś niemiłym (ale nie zaskoczeniem) fakt, że tylko wersje męskie. Zamówiłam rozmiar S, ale i tak mogę się w nią owinąć. Śmiałyśmy się z Basią, że na Przejście Smoka powinna zamówić tylko wersje damskie i niech się panowie w nie wciskają:-)


Od razu udało mi się stworzyć dookoła siebie artystyczny nieład:-)

W sobotę rano największym problemem było - co na siebie włożyć, czyli w sumie nic nowego. Po kilkukrotnym sprawdzeniu pogody udało się ustalić jakąś wersję, spakowaliśmy plecaki, wysłuchali uwag Organizatora,  pobrali mapy i wreszcie  nastąpił start do przygody.

Ostatnie przygotowania.

Mapa wyglądała mizernie - mała kartka A4, a na niej cały teren zawodów. Do tego żadnych rozświetleń ani nawet opisów punktów! O ja głupia! Rok temu wyśmiewałam różnorodność opisów - początek jaru, koniec jaru, to teraz dostałam za swoje - nie ma żadnych. I proszę jak to trzeba uważać co się mówi i pisze... Cóż, na dokładność mapy nie mogliśmy liczyć, ale w końcu trzy głowy przecież dadzą radę rozgryźć trasę.
Postanowiliśmy punkty 1, 2 i 3 zostawić sobie na powrót, bo wyglądały na łatwiejsze - po ciemku trudniej szukać w lesie niż na otwartej przestrzeni. Planowaliśmy zacząć od PK 13, potem PK 12 i dalej zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Podobny pomysł miała większość zawodników, co zauważyliśmy po starcie. Kilka najszybszych osób pomknęło w dal, a przez chwilę my przewodziliśmy reszcie stawki. Tak gdzieś przez minutę, ale zawsze to coś:-)
Do trzynastki umiejscowionej (jak to na Skorpionie) w jarze, praktycznie dobiegliśmy drogami, a przy punkcie zrobił się lekki tłok, chociaż nie zator.

 PK 13

Na dwunastce znowu było tłoczno. Ponieważ, jak na razie, do punktów dobiegaliśmy wygodnymi drogami, bez wariantów, stawka nie miała jak się rozciągnąć i rozdzielić. Z tego jaru gramoliliśmy się powoli, bo zbocza miał dość strome, a ja pod górę to tak średnio.
Jedenastka urzekła mnie swoim majestatem - to już był konkretny, głęboki jar, na którego dno musieliśmy zejść po stromym zboczu. 

Stowarzysz do PK 11

Po jedenastce skończyły się wygodne, wybetonowane fragmentami drogi, a zaczęły drogi błotniste i rozjeżdżone oraz pola. Z polami to mieliśmy trochę kłopot. Na odprawie Organizator prosił żeby nie chodzić po tych obsianych oziminą, zapomniał tylko nam pokazać jak ona wygląda. W końcu wymyśliliśmy, że jak zielone rośnie w rządkach, to ozimina, a jak chaotycznie, to trawa. Staraliśmy się chodzić miedzami, ale jak pragnę zdrowia - nie wszędzie się dało. Wtedy staraliśmy się unosić nad ziemią. 

 Polami, polami, po miedzach, po miedzach, po błocku skisłym, w mgłę i wiatr...

W Hoszni Ordynackiej to sami gospodarze kazali nam iść przez obsiane pole i spieszyć się, bo widzieli, że już dużo naszych szło wcześniej i sądzili, że jesteśmy spóźnieni:-))) Tak się nam od razu przypomniała sytuacja z Wilgi Orient, gdzie większość napotkanych ludzi patrzyła na nas krzywo, a za wejście na prywatny teren najchętniej by zabili. Tutaj wszyscy byli życzliwi i sami z siebie chętni do pomocy.
Dziesiątka znowu była w głębokim jarze i z góry widzieliśmy kilka sztuk konkurencji wdrapującej się na przeciwległy stok wąwozu. Nas to też czekało, ale najpierw musieliśmy zejść nie zabijając się po drodze. Ufff... udało się.
Czternastka zadziwiła nas swoim położeniem, bo - uwaga!- nie była w jarze, lecz na skraju krzaczorów. A co tam było w krzaczorach - nie dociekałam. Aż zrobiliśmy sobie pamiątkową fotkę żeby uwiecznić to nietypowe umiejscowienie punktu:-)

PK 14

Byliśmy zaledwie na naszym piątym punkcie, a już następny miał być tym najdalszym, jak na odprawie mówił Organizator. Może był i najdalej położonym od bazy, ale my mieliśmy za sobą dopiero jakieś 1/3 trasy. Na punkcie miało, albo nie miało być być ognisko i miała, albo nie miała być herbata. No taki ten Organizator niezdecydowany był, jak o tym informował - że to niby kociołek się zgubił, a to może drzewa na podpałkę w lesie nie będzie, a to zapałek - no, nie słuchałam dokładnie czego mu tam brakowało. Szesnastka była niemal na końcu długaśnego wąwozu, ognisko się paliło, a czy kociołek się znalazł nawet nie zwróciliśmy uwagi, bo jakoś nie mieliśmy ochoty na herbatę. W ubiegłym roku przy ognisku zmieniałam przemoczone skarpety i padałam na pysk, teraz było jakoś bardziej lajtowo. W sumie to podbiliśmy punkt i po dolaniu wody do butelki od razu ruszyliśmy dalej. Świadomość, że od tej pory będziemy zbliżać się do bazy i w razie czego można będzie do niej wrócić w każdej chwili, bardzo podnosiła mnie na duchu, chociaż nie czułam się tak zmęczona jak przewidywałam, że będę.
Po szesnastce zaliczyliśmy dziewiątkę i ósemkę prawidłowo ustawione w jarach, a przejście na ósemkę trochę mi dało w kość. Ciągle było pod górę i pod górę. Nasza wędrówka wyglądała tak - Barbara darła przed siebie oddalając się coraz bardziej, ja lazłam dwa kroki, odpoczynek, krok, odpoczynek, Tomek usiłował mnie na co stromsze odcinki wciągać albo wpychać, żeby było szybciej.
Ilość poziomnic między ósemką, a siódemką trochę mnie przeraziła.  Byłam pewna, że u celu wyciągnę kopyta i koniec, kaplica, a tymczasem nie było tak tragicznie. Siódemka była pierwszym punktem, który nie chciał wejść. Niby wszystko się zgadzało, ale wąwóz szedł pod złym kątem i według mnie był za daleko. Wróciliśmy do jego wejścia i Tomek wymyślił, żeby spenetrować drugie rozgałęzienie. Faktycznie, był tam lampion, ale wzięliśmy go bez przekonania. Niestety, przy takiej skali mapy jaką mieliśmy, trudno było dopatrzeć się takich niuansów jak odgałęzienia niewielkiego wąwozu. Jak się później okazało, udało się nam wstrzelić na właściwy lampion, ale nawet nie wiem czy w ogóle był tam stowarzysz.
Do piętnastki szliśmy głównie otwartym terenem, najpierw na azymut, a od  Jędrzejówki drogami. Taki bezproblemowy punkt. Po piętnastce chcieliśmy wziąć szóstkę, do której było z każdego punktu nie po drodze. Żeby się do tej szóstki dostać, musieliśmy podejść prawie pod piątkę, żeby potem kawał drogi wracać po śladach do niej. Jedyna zaleta, że wszystko odbyło się drogami, oczywiście oprócz samych wejść na punkty, które tradycyjnie stały w jarach. Za piątką natrafiliśmy na pole kwitnących przebiśniegów, ale gdzie tam kto tej zimy widział śnieg - ty były raczej przebibłota, a nie przebiśniegi:-)

Śniegu to one raczej nie przebijały.

O ile wcześniej co chwile kogoś spotykaliśmy, szczególnie przy lampionach, to teraz już od jakiegoś czasu nie było w zasięgu wzroku żywej duszy. Trochę nas to niepokoiło, bo nie widzieliśmy żeby wszyscy nagle nas wyprzedzili, ale z drugiej strony niemożliwe żeby zostali daleko w tyle. Ale trudno - nie ma, to nie ma.
Po piątce powoli zaczynało robić się coraz ciemniej. Jeszcze nie wyciągaliśmy czołówek, ale ja praktycznie niewiele co widziałam na mapie, więc musiałam wierzyć Barbarze i Tomkowi, że idą w słusznym kierunku. Faktycznie prowadzili w słusznym, tylko dlaczego w pewnej odległości od drogi, a nie drogą, to już zupełnie nie wiem. Ale grunt, że do czwórki dotarliśmy bez żadnych problemów.

Co im ta droga przeszkadzała?

Zostały nam jeszcze tylko trzy punkty, godzina była całkiem przyzwoita, a ja czułam, że mimo wcześniejszych obaw, spokojnie dam radę przejść cała trasę. Oczywiście, że byłam porządnie zmęczona, ale nie wyczerpana, jak na niektórych trasach.
Za czwórką, w Wólce Abramowskiej nie wstrzeliliśmy się we właściwą drogę i troszkę nadłożyliśmy, ale nie dużo i po chwili już byliśmy na właściwym asfalcie, a potem przecięliśmy główną drogę. Gdzieś w tamtych okolicach zastał nas klubowy 44-ty kilometr. Tym razem jego czterdziestoczwartość była jeszcze bardziej umowna niż zwykle, bo każdemu z naszej trójki gps pokazywał inną odległość, a między największą, a najmniejszą było prawie 5 km różnicy. Tak więc tradycyjna fotka została zrobiona gdzieś między 40-tym, a 50-tym kilometrem:-)

Ciemno, to i tak niewiele widać.

Od jakiegoś czasu byłam już okropnie głodna, ale batoniki przestały mi wchodzić.  Zaczęłam więc marzyć o obiedzie (weganom proponuje opuścić ten fragment) - o ogromnym, dwukrotnie panierowanym, ociekającym tłuszczem, przyrumienionym schabowym. Takim wielkim na cały talerz, jak dają na przykład w Oleśnicy. Tak się rozmarzyłam, że nawet nie zauważyłam kiedy zaliczyliśmy PK 3. Ale oczywiście byłam na nim, co dokumentuje poniższe zdjęcie.

 
PK 3. Tam między nami widać lampion.

Do dwójki musieliśmy oddalić się od mety. Mówię Wam - to jest straszne uczucie - ciemno, zimno, do domu daleko, do mety blisko, a ty musisz iść w przeciwnym kierunku. Jakiż to trzeba mieć hart ducha, żeby nie odpuścić punktu. I my wykazaliśmy się tym hartem. I już wiemy Как закалялась сталь. Na szczęście z trójki na dwójkę prowadziła droga, więc przynajmniej szło się w miarę dobrze, a punkt stał przy drodze, a droga nie prowadziła przez wąwóz.
Jedynka była w pieron daleko, no bo przecież oddaliliśmy się od niej, ale na ostatni punkt, to zawsze człowiek jakoś żywiej idzie. Nie kombinowaliśmy z chodzeniem na skróty, tylko ruszyliśmy drogami, trochę zygzakiem, ale za to wygodnie. Z mapy wynikało nam, że punkt będzie przy skarpie, ale czy to po ciemku da się cokolwiek zobaczyć. Na zakręcie ścieżki wisiał na widokowym miejscu lampion, więc rozejrzeliśmy się za skarpą. Była. Ja z Barbarą byłyśmy gotowe wbijać i iść dalej, ale Tomek postanowił dokładnie spenetrować dziurę, bo coś mu nie pasowało. Oczywiście nie znalazł żadnej alternatywy, więc zgodził się na to, co było.
Teraz nastąpił najprzyjemniejszy moment - powrót do bazy. Z jedynki było już blisko, do tego głównie z górki, więc szybko zbliżaliśmy się do celu. Ostatni odcinek tradycyjnie pokonaliśmy biegiem, chociaż któreś z nas zadało zasadnicze pytanie : po co? Ano, chociażby dla zachowania tradycji:-)

Meta i fotka w proroczym miejscu:-)

W bazie interesowało mnie głównie gdzie dają żarcie i nie myjąc się (no dobra, ręce - tak) i nie czekając na resztę towarzystwa pognałam na stołówkę. Wymarzonego kotleta co prawda nie było, ale trafili z pomidorową, którą lubię, a mielony też dał radę. Dla mnie najgorsza opcja to kurczak i ryż, ale oczywiście też bym wciągnęła jak by co.


 Ziemniaków niewiele, ale surówki ile kto zmieścił.

Ponieważ na metę dotarliśmy o przyzwoitej porze, postanowiliśmy od razu wracać do domu. Organizatorzy widząc, że wynosimy rzeczy do samochodu, zatrzymali nas, chcąc wręczyć nam dyplomy. I co się okazało? Barbara klasyfikowana w kategorii kobiet zajęła drugie miejsce, a my klasyfikowani w mixach - pierwsze. Oprócz dyplomów były więc i statuetki i spora torba z nagrodami oraz książka " Zanim wyruszysz, czyli coś o survivalu 2". I teraz zastanawiamy się, czy to jest jakiś znaczący podarunek i czego spodziewać się na kolejnej edycji Skorpiona. Na wszelki wypadek planujemy dokładnie przestudiować otrzymane dzieło:-)

Wkrótce film - bądźcie czujni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz