czwartek, 28 maja 2020

Powrót do Aleksandrowa

Po tym moim półmaratonie to tak piałam z zachwytu nad urokiem trasy, że Tomek, chcąc mi dogodzić, wyszukał TnCZ dokładnie w tym samym miejscu i w sobotę wybraliśmy się na trasę fioletowo-czerwoną, czyli 7, 3 km.
Tomek gdzieś wyczytał, że dobieg do pierwszego punktu niebezpiecznie zahacza o teren prywatny, strzeżony przez chłopa z widłami, więc umówiliśmy się, że na jedynkę lecimy razem, żeby w razie czego mieć przewagę liczebną. Tym razem chłopa nie było i po minięciu posesji Tomek ruszył swoim tempem, a ja tradycyjnie zostałam w tyle. Od razu zniosło mnie w prawo, ale na punkt trafiłam bez większych problemów. Na dwójkę jak po sznurku, a trójka mi się zacięła. Co gorsza dopadło mnie zaćmienie umysłowe i zamiast od razu namierzać się od granicy kultur, to ja krążyłam po lesie oglądając wszystkie istniejące w okolicy dołki. Dodatkowo tak jakby zaczęłam z lekka zniechęcać się do tych pięknych lasów, bo aczkolwiek ze ścieżek wciąż wyglądały jak z obrazka, to przy chodzeniu na azymut już nie było tak wesoło. A to rośliny łapały na nogi, a to korzenie, patyki, gałęzie, a wszystkie ukryte pod warstwą bujnych jagodzisk. Kolejne punkty tylko potwierdzały, że wersja demo lasu znacznie różni się od rzeczywistej.
Z szóstki na siódemkę już nawet nie próbowałam lecieć na wskroś, tylko wolałam pobiec naokoło, ale drogą. Podobny manewr zrobiłam między jedenastką i dwunastką. Dwunastka dostarczyła mi trochę emocji - na mapie środek kółeczka wypadał na bagienku, więc kiedy skończył mi się rowek doprowadzający pod punkt, uparcie pchałam się na środek podmokłości. O ile wszystkie dotychczasowe podmokłości były mokre tylko na mapie, to ta okazała się bardzo realistyczna i przy każdym kroku grunt uginał mi się pod stopami coraz bardziej i zaczynała ukazywać się woda. Pomyślałam sobie brzydkie rzeczy o autorze mapy i wycofałam się na z góry upatrzone pozycje. Tak się szczęśliwie złożyło, że pozycje te, aczkolwiek nie leżące w środku kółeczka oznaczającego punkt, były jednak owstążkowane, a dodatkowo zapipał mi BPK. I po co lazłam w te mokradła?
Po czternastce miałam ochotę odpuścić resztę trasy i wrócić na metę, ale pomyślałam sobie, że jak raz odpuszczę, to może mi to wejść w nawyk. Poza tym twardym trzeba być, nie miętkim...
Między 32 a 33 władowałam się w młodnik i przy pierwszej napotkanej ścieżce umykałam z niego, preferując jednak trasę naokoło. 34 i 35 to jedna wielka abstrakcja. Ponieważ leciutko zaczynało się zmierzchać, przestałam cokolwiek widzieć na mapie, a już plątanina poziomnic była dla mnie zupełnie nieczytelna. Przy obu punktach zrobiłam małe oszustwo - podeszłam na azymut i odległość gdzieś w okolice punktu i nie widząc wstążki wymusiłam pipanie BPK-a. Gdybym była za daleko, BPK by protestował, więc musiałam być w akceptowalnej odległości. Przy ostatnim punkcie tradycyjnie czekał Tomek i uwieczniał.

 PK 36

Tego, że już od dłuższego czasu nie biegłam, tylko szłam chyba nie muszę nikomu mówić. Gdzieś tam na trasie kilka razy wpadłam nogą w niewidoczne pod runem dziury i trochę czułam dyskomfort w kolanie - raz w jednym, raz w drugim. Dodatkowo żałowałam, że nie wybrałam krótszej trasy i byłam totalnie rozczarowana lasem.
A miało być tak pięknie....

 
 Wreszcie na mecie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz