piątek, 15 maja 2020

Długie Dęby Gajowego

W niedzielę postanowiliśmy zaliczyć normalną trasę, do której dodatek zrobiliśmy w sobotę, czyli pojechaliśmy w to samo miejsce.  Po krótkich perturbacjach żołądkowych trwających miedzy parkingiem, a startem (stres???) ruszyliśmy. Już na pierwszy punkt każde z nas wybrało inny wariant dobiegu - ja naokoło drogami, Tomek na azymut przez las. Widziałam go jak pomykał między drzewami i nie mogłam wyjść ze zdziwienia po co najpierw leci na dziesiątkę. On też nie mógł podobno, jak już się zorientował gdzie jest. Dogonił mnie przy dwójce, więc zrobiliśmy sobie wzajemnie fotki na pamiątkę pobytu na PK 2:-)

 Dobieg do punktu.
 
 Tomek "podbija" punkt.

Ponieważ do dwójki szło się przez okropne bruzdy, to już na kolejny punkt postanowiłam lecieć przecinkami, trochę naokoło, ale na pewno szybciej. Tomek wolał męczyć się wśród bagiennej roślinności, którą miał na azymucie. Co kto lubi.
Do piątki każdy kolejny punkt był w coraz większej odległości i trochę się bałam, czy się nie pogubię, ale na szczęście dużo dało się biec drogami. Fakt - naokoło, ale biorąc pod uwagę podłoże (a to bruzdy, a to pościnane gałęzie) i górki na azymucie, to chyba nie najgorzej wyszłam na tym obieganiu. Szczególnie, że trafiałam bezproblemowo.
Szóstka była już po drugiej stronie drogi przy której parkowaliśmy, za to nie było nawet najmarniejszej ścieżki i trzeba się było przedzierać przez zielone. Siódemka znowu daleko i gdzie się dało korzystałam z przecinek. To najwyraźniej nie był dzień na azymuty:-) Do ósemki zniosło mnie - o dziwo! - w lewo i aż musiałam wyjść na drogę za punktem, żeby zorientować się gdzie jestem. Tomek też miał problemy z ósemką, ale jego - dla odmiany - zniosło w prawo. Dziewiątka była bliziutko i bez problemu, a na dziesiątkę autor trasy zrobił rekordowy przebieg - przez 3/4 mapy. Aż mnie nicość ogarnęła jak to zobaczyłam. Oczywiście znowu skorzystałam z przecinek, a dobiegając do drogi, przy której parkowaliśmy tak się łudziłam, że może Tomek już jest przy samochodzie i da mi łyk wody. Niestety, autko było zamknięte, więc z bólem serca poleciałam dalej. Od drogi na dziesiątkę można było skrótem przez górkę, ale nie chciało mi się i wybrałam wariant naokolny, za to skuteczny. PK 11, 12 i 13 weszły bezproblemowo, wreszcie na azymut, niemal po kresce. Ale już bez biegania.
Ponieważ meta była w miejscu sobotniego startu, więc byłam pewna, że trafię bezproblemowo i nawet nie ustawiałam azymutu, tylko poleciałam przed siebie. Wszystko było tak jak w sobotę, tylko mety nie było. W końcu przypomniało mi się, że i w sobotę mieliśmy problem z jej znalezieniem i najlepiej to przeczesać okoliczne zagłębienia, aż do skutku. Pomogło. Odhaczyłam metę i teraz już całkiem na spokojnie mogłam wrócić do samochodu. Ufff. Znowu się udało:-)

 Powrót z mety. Biegiem - dla fasonu.

Na koniec obowiązkowe rozciąganie!

 A tak nam to wyszło na trasie - moje czerwone, Tomka niebieskie:

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz