Nie byłam pewna czy po Prymulku Tomek będzie w stanie jechać na ostatnie ZZK, bo w nocy spał na baczność, żeby go skurcze nie łapały. O dziwo, wstał w całkiem niezłej formie i pojechaliśmy do Choszczówki. Szkoda, że nie byłam na sobotnim Dystansie Stołecznym, bo miałabym teren na świeżo obcykany, ale trudno.
Zaparkowaliśmy między startem a meta, Tomek szybko pobrał mapy i mogliśmy ruszać.
Start spod linii wysokiego napięcia.
Podbiłam start, ruszyłam i od razu zatrzymała mnie ściana lasu. Jak by nie kombinował, wszędzie było gęsto, więc wdarłam się na wprost, jak wskazywał azymut. Na szczęście punkt był blisko, a gęstwina kończyła się na nim. Tomek biegnący na swoja jedynkę zdążył uchwycić mnie w obiektywie kiedy odbiegałam już od lampionu.
PK 1
Jak już zaczęłam tym azymutem, tak dalej trzymałam się tej sprawdzonej metody, dzięki czemu z punktu na punkt leciałam po kreskach i jedyne co mnie wstrzymywało przed wygraniem tych zawodów to wydma, która skutecznie zaniżała moje tempo do truchtu, marszu, a chwilami wręcz pełzania.
W międzyczasie dogoniłam Beatkę i Konrada, którzy startowali tuż przede mną i o ile Becia zaliczała trasę w trybie spacerowym, to Konrad utrzymywał tempo zbliżone do mojego i wciąż wchodziliśmy sobie w drogę. To jedno było pierwsze na kolejnym punkcie, to drugie. Nie przepadam za takimi tandemami, alei uciec się nie dało, a specjalnie zostawać w tyle też nie chciałam. Gdzieś koło szóstki udało mi się go zgubić, więc starałam się przyspieszyć, żeby zniknąć z horyzontu.
PK 10 bardzo mnie rozczarował, bo spodziewałam się jakiegoś urokliwego oczka wodnego, a zastałam dziurę pełną błota i brudnej wody. No i tak byłam tym zdegustowana, że aż rzuciło mi się na mózg i zamiast jak cywilizowany człowiek pobiec na kolejny punkt wygodną droga, to ja władowałam się w las z wycinką, gdzie trup ścielił się gęsto tuż pod moje nogi. Cóż, honor nie pozwolił mi się wycofać do drogi i brnęłam dalej. Tam, gdzie zrobiło się już przyjaźniej pod nogami, postanowiłam jednak pobiec drogą. Ot, taki mały bunt przeciw rzeczywistości. A jedenastki nie mogłam znaleźć. Tuż przed punktem z nieznanych powodów nagięłam w prawo, doszłam do rowu, zawróciłam i... w oddali zobaczyłam Konrada. Dopadł mnie, ale przy okazji wskazał miejsce ukrycia lampionu.
PK 10 i 11
Kolejne punkty nie przyniosły żadnych niespodzianek, znowu "ścigałam" się z Konradem, a na ostatniej prostej wykrzesałam z siebie resztkę sił, żeby chociaż dobieg do mety mieć szybki. W sumie pomogło, bo nie jestem taka całkiem ostatnia w wynikach:-)
Po biegu.
W tym wszystkim tylko jednego żal - to był ostatni ZZK w tym sezonie. Szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz