No dobra, ochłonęłam to mogę coś napisać bez rzucania mięsem i obracania panienek nie najlżejszych obyczajów.
Trening odbył się we środę, czyli wiadomo, że musiał być wieczorem. A jeśli wieczorem, to musiało być ciemno. A jak ciemno, to... ciemno. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce startu nikt nic nie wiedział, a główny organizator był nie do odnalezienia. Chwilę łaziliśmy to tu, to tam szukając miejsca wydawania map, w końcu znalazł się i organizator i mapy.
Start był w środku lasu i poszliśmy do niego specjalnie przez PK 2, żeby zobaczyć jak wyglądają znaczniki, które miały być zamiast lampionów. Nooo, słabo wyglądały. Start był wspólny, a potem każdy pobiegł w inną stronę, swoim wariantem. Mój punkt pierwszy był nie do znalezienia, bo nie połączony kreseczką ze startem, a opis punktu nie dość, że kilometr od kółeczka, to jeszcze wypadł akurat na ścieżce i był niewidoczny. Całe szczęście, że obejrzałam mapę dużo wcześniej i wyłapałam ten niuans. Ruszyłam na azymut, który akurat wypadł w okropnych krzaczorach i już po kilkunastu krokach wypierniczyłam się, bo coś mnie złapało za nogę. Pozbierałam się jakoś i przedarłam się na punkt.
Na dwójkę zamiast cofnąć się do ścieżki, ruszyłam dalej na azymut, jak to mam w zwyczaju. Azymut za nic nie chciał mi się zgodzić z moim wyobrażeniem gdzie jest dwójka, co to ją przed startem oglądaliśmy. Szłam więc parę kroków azymutem, parę kroków wg mojego "wydaje mi się" i tak na przemian. To się nie mogło dobrze skończyć. W pewnej chwili w ogóle już nie wiedziałam gdzie jestem. To znaczy tak ogólnie to jeszcze tak, tylko się nie mogłam uszczegółowić. Wylazłam więc na parking, gdzie mieliśmy zaparkowany samochód i stamtąd. już ścieżkami ruszyłam na dwójkę.
Trójka litościwie była łatwa, bo stała w "mieście", ale zanim przedarłam się do cywilizacji, zaliczyłam drugą glebę. Czwórka i piątka poddały się bez walki.
Do szóstki darłam na azymut, który to azymut przecinały mi miliony ścieżek i po chwili zupełnie pogubiłam się w ich liczeniu. Coś mi tam po drodze przy ziemi pobłyskiwało, ale ponieważ przy znacznikach nie było kodów ani nic, to i tak nie było jak sprawdzić czy to już mój punkt, czy jakiś inny. Powoli narastała we mnie furia. Zupełnie mi ta formuła treningu nie podpasowała i powoli dojrzewałam do rezygnacji z reszty trasy. Pewnie nawet bym tak zrobiła, ale akurat doszłam do miejsca, które udało mi się zidentyfikować na mapie. Oczywiście, byłam już kawałek za moją poszukiwaną szóstką.
Siódemka świeciła do mnie z daleka, więc dałam jej szansę, a na ósemce poległam. Zniosło mnie z azymutu, pogubiłam się w liczeniu ścieżek, znowu coś mnie chwyciło za nogę i przygięło do ziemi i w końcu szlag mnie trafił. Nie będę szczegółowo przedstawiać toku mojego myślenia, bo takie słownictwo to mi nie przejdzie przez klawiaturę, w każdym razie ruszyłam w stronę najbliższej cywilizacji żeby opuścić ten koszmarny las. Rozdzierające mnie emocje musiały jednak znaleźć jakieś ujście, więc pędem ruszyłam przed siebie obrzeżem lasu (bo z samym lasem nie chciałam mieć nic wspólnego) i tak wyszło, że obiegłam go naokoło. Pewnie gdybym na końcówce nie spotkała Tomka, to pobiegłabym jeszcze raz, bo wcale mi nie ulżyło. Wyłącznie dzięki mojemu niezwykłemu opanowaniu Tomek uszedł z życiem, a był jedyną dostępną osobą, na której mogłam się wyżyć. No dobra, powiem prawdę - bez niego nie trafiłabym z powrotem do domu, bo ze mnie d... nie kierowca, a Warszawy nie znam.
W każdym razie obiecałam sobie, że po ciemku na żaden taki zwydziwiany trening nie dam się namówić. W sobotę przekonam się, czy w przyszłości dam się namówić na UNTS-owy trening dzienny. Trzymajcie kciuki!
Las Lindego trafia na czarną listę:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz