piątek, 5 marca 2021

ZZK w Olszewnicy

Bałam się, że po sobotnich hałowych ekscesach Tomek nie będzie w stanie jechać na ZZK, ale jego niczym nie dobije. Wstał rano bardziej rześki niż ja i miał w sobie więcej energii. I dobrze, bo trasy jak na BnO były dość długie - moja 5,2 km, jego 7,3. Oczywiście nominalnie, bo zrobić można ile dusza zapragnie.
Pierwszym sprawdzianem było dojście na start z biura zawodów, bo trzeba było najpierw się umiejscowić na mapie, a potem ogarnąć w którą stronę iść. No dobra, patrzyliśmy, gdzie inni idą:-)
 
To gdzie jest ten start?
 
Uff, jest start, można lecieć.

Na jedynkę pobiegłam bardzo dobrze, tylko lampionu nie mogłam znaleźć. Poleciałam za daleko na południe, wróciłam, odbiłam na wschód, natrafiłam na rów i przynajmniej wiedziałam gdzie mniej więcej jestem. Jakoś udało mi się odbić od tego rowu i w końcu znalazłam poszukiwany dołek, przy którym zresztą w międzyczasie pojawili się inni zawodnicy.  Skradając się za nimi odnalazłam dwójkę, ale dwójka była i tak łatwa, bo na końcu rowu, który wcześniej zaliczyłam szukając jedynki. Trójka stała rzut beretem od dwójki i w sumie dopiero potem mogłam się wykazać sztuką nawigacji. Muszę się pochwalić, że biegłam (oczywiście tam gdzie nie szłam) prawie po kreskach i nigdzie mnie nie znosiło. Zupełnie nie rozumiem jak to jest, że na niektórych mapach notorycznie znosi mnie na prawo, a na niektórych nic ale to nic. Od czwórki biegłam w towarzystwie jakiejś nie znanej mi zawodniczki. Co prawda wybierałyśmy różne warianty, ale spotykałyśmy się przy PK 5 i PK 6 i raz jedna była pierwsza przy lampionie, raz druga.
Z szóstki na siódemkę był dłuuugi przebieg. Bałam się biec na azymut i planowałam część obiec drogami, nawet nadkładając. Moja współtowarzyszka chyba tak zrobiła, bo zniknęła mi z oczu przy przecince, a ja... dalej pobiegłam azymutem. Las był taki ładny, że szkoda mi było biegać drogami:-) Wyznaczałam sobie tylko kolejne punkty orientacyjne, a kawałek biegłam za Igorem przez kilkanaście sekund nawet dotrzymując mu kroku. He, he, he. Już niemal u celu zauważyłam dwa lampiony i musiałam podjąć decyzję, który będzie mój. Wybrałam ten na azymucie i faktycznie - nie zniosło mnie ani kawałek. Moja współbiegaczka obejrzała lampion i zapytała: gdzie my jesteśmy?? Okazało się, że wcale nie jest z mojej trasy, tylko tej dłuższej i domyśliłam się, że ten drugi lampion musi być jej. Nie wiem jakim cudem go nie zauważyła, ale nakierowałam gdzie trzeba i poleciałam dalej. Oczywiście spotkałyśmy się już na następnym punkcie, bo nasze trasy najwyraźniej w większej części pokrywały się ze sobą.
Przed trzynastką spotkałam Tomka, razem pobiegliśmy na czternastkę a potem to już nie byłam w stanie utrzymać tempa i zostałam w tyle.

PK 13

Zostałam w tyle, ale za to twardo trzymałam sie azymutu i kolejne punkty wchodziły bezproblemowo. Zepsuło się przy siedemnastce. Nagle zaczęło mnie znosić w prawo i tak po prawdzie to chyba wiem dlaczego - pobiegłam za kimś z trasy C i bardzo byłam zdziwiona, że siedemnastki nie ma tam, gdzie się jej spodziewałam. Musiałam wykonać stary, sprawdzony manewr - zejść do skrzyżowania i namierzyć się od niego. Pomogło. Ostatnie trzy punkty były już bezproblemowe, bo nie patrzyłam gdzie biegną inni, tylko gdzie prowadzi mnie kompas. Za ludźmi pobiegłam dopiero od ostatniego punktu, zakładając, że wszyscy biegną na metę. Owszem - biegli, tyle, że nie bardzo wiedzieli gdzie ona jest. Tym sposobem z lasu wyszłam o jedno skrzyżowanie za wcześnie i stanęłam z głupią miną nie widząc lampionu metowego. Dopiero ktoś z tłumu machnął mi ręką w kierunku mety i wtedy w oddali zauważyłam lampion. Tak się dać zrobić w konia na samej końcówce... Wstyd. Co prawda potem zauważyłam, że wiele osób szukało mety tam gdzie ja, ale to żadne pocieszenie. 
 
Nawet mi się podobają te moje przebiegi:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz