Niedzielny poranek w hotelu zaskoczył mnie pozytywnie śniadaniem, bo już się bałam, że będzie jak z tą wanną i szampanem. Ale nie - śniadanie było smaczne, wybór duży i nawet można było siąść przy stoliku, a nie latać z talerzem do pokoju. Taka odrobina normalności. Przy sąsiednim stoliku najwyraźniej posilali się "nasi", bo rozmowy toczyły się wokół rzeźby terenu i biegania.
Tomek pocieszał mnie, że czekający nas etap powinien być suchy, bo będziemy przemieszczać się w górę, do rezerwatu „Skałki Piekło pod Niekłaniem". Dla mnie najważniejsze było, że będziemy biegać za dnia i w końcu będę widzieć, gdzie lezę. W całym tym niedzielnym biegu najśmieszniejsze było to, że dojście z parkingu do biura zawodów, a potem na start było dłuższe niż sama trasa. Przynajmniej dla mnie. Musieliśmy się dobrze zastanowić co wziąć ze sobą, a co zostawić w samochodzie, bo kto by po każdą rzecz leciał dwa kilometry? Przy tym przepakowywaniu się zauważyłam, że nie ma mojego czipa. Ale jak to nie ma czipa???? Przecież jeszcze wczoraj był? Przeszukaliśmy kieszenie, plecak, samochód... Niestety, "im bardziej Puchatek zaglądał do środka,tym bardziej Prosiaczka tam nie było". Nie pozostało nic innego jak wyżebrać u organizatorów czip zastępczy i zamówić u Przemka nowy. Buuu...
Pogoda w niedziele zrobiła się przepiękna - słonecznie, ciepło - aż się chciało biec do tego lasu. Nawet to długie dojście okazało się całkiem przyjemnym spacerem.
Ja startowałam zaraz na początku, w siódmej minucie startowej, Tomek godzinę po mnie, miał więc czas odprowadzić mnie i nakręcić film ze startu.
A takie piękne zdjęcie na dobiegu do lampionu startowego wykonał Jakub Kijak :
Pierwszy punkt był bardzo blisko startu, na karpie i szczęśliwie udało się wyjść niemal prosto na niego. Ufff.... - grunt to dobrze zacząć:-) Po jedynce wchodziliśmy w teren bardzo, bardzo niebieski na mapie. Niby wyodrębnione były nawet niewielkie jeziorka, ale w terenie dla mnie wszystko było jednym wielkim bajorem i trochę bałam się, czy trafię we właściwe miejsce. Kurczowo trzymałam się więc azymutu, w związku z czym nawet nie próbowałam obchodzić mokrego. Po chwili nogi miałam całkiem przemoczone. W sumie to nawet było przyjemne, bo zrobiło się gorąco i takie chłodzenie było miłe. Przed punktem dogoniłam Becię, która startowała krótko przede mną. Ponieważ mój kierunek tak do końca jej nie przekonywał, więc każda poszła według własnego planu. Jak się potem okazało, Becia pominęła PK 1, to i nie dziwne, że jej nie pasowało, skoro namierzała się z innego miejsca niż ja.
Na trójkę szłam (bo przecież biec po tym mokrym się nie bardzo dawało) za jakąś nieznaną mi zawodniczką, zakładając, że skoro mój azymut i jej poczynania są zgodne, to idziemy na ten sam punkt. Przy trójce ucieszyłam się, że w końcu wyjdziemy na jakiś bardziej suchy teren i może nawet pobiegać się uda. Żeby jednak dotrzeć do tego suchego, trzeba było pokonać jeszcze kawałeczek mokradeł. Ponieważ w butach i tak mi chlupotało, postanowiłam po prostu iść na wprost. Przy którymś kolejnym kroku, kępka na którą stanęłam, zapadła się pode mną i wpadłam w wodę po pas. Od razu przypomniały mi się wszystkie przeczytane książki i obejrzane filmy dotyczące topienia się na bagnach i że zawsze bohaterowie chcąc się uratować, kładli się na płask, żeby ich bagno nie wciągało głębiej. Ale, chwila moment! Jak ja się mam położyć w takiej zimnej wodzie??? Nie ma takiej opcji! Cóż, wobec niemożności uratowania się w ten sposób, po prostu wyciągnęłam najpierw jedną nogę, potem drugą i... poszłam dalej. Cóż, ratować się też trzeba w granicach rozsądku.
Trochę mnie ta niespodziewana kąpiel zdekoncentrowała i czwórki nie mogłam znaleźć. Szczególnie, że teraz już ostrożniej wybierałam drogę i zaczęłam omijać podejrzane miejsca. A przy omijaniu - wiadomo, nie zawsze wróci się na azymut. Na szczęście w okolicy punktu kręciło się kilka osób i ktoś pokazał mi kierunek. Faktycznie, punkt stał kawałeczek na północ od miejsca gdzie szukałam. Ale bo też ten teren cały tak samo wyglądał i nie było się od czego odbić.
Z czwórki na piątkę było daleko, a nawet bardzo daleko. A po drodze - tragedia - tysiące rowów jeden przy drugim i wszystkie w poprzek trasy. No przecież ja nie mogę przez rowy! Niby można by to jakoś obejść bokiem, nawet gdzieniegdzie jakieś ścieżki były, ale bałam się, że pogubię się na amen, szczególnie, że ja mam słabo rozwinięte poczucie odległości. Postanowiłam jednak iść na azymut, przez te wszystkie rowy i jak się okazało przez gęstą, a chwilami bardzo gęstą roślinność. Boszszsz... Co to była za walka! Jeszcze w życiu nie przeprawiłam się przez tyle rowów! Pocieszałam się, że nie ja jedna wpadłam na tak wariacki pomysł, bo co jakiś czas słyszałam poruszenie w krzakach i to tu, to tam mignęła mi koszulka jakiegoś zawodnika. Było ciężko, ale nagroda była tego warta - wyszłam idealnie na punkt.
Szóstka wreszcie miała być w rezerwacie i cieszyłam się na piękne okoliczności przyrody, które przyjdzie mi podziwiać. Przed wyjazdem na zawody Tomek pokazał mi zdjęcia z rezerwatu i nie mogłam się doczekać, żeby to wszystko zobaczyć na własne oczy. Moje rozczarowanie było ogromne, kiedy okazało się, że moja trasa prowadzi do najbliższej skałki i od razu schodzi z powrotem w dół. Zazdrościłam tym, którzy wspinali się wyżej, ale co było robić - ruszyłam na siódemkę.
Po minięciu drogi i pokonaniu dwóch rowów trafiłam na punkt na górce przy wielkim dole. Już miałam podbić, ale odruchowo sprawdziłam kod. Zaraz! Przecież to nie ten! Może to lampion z innej trasy, a mój jest gdzieś bliziutko? No bo przecież teren się zgadza. Obeszłam więc okolice szukając drugiego lampionu, ale jak bym nie szła i jak się nie namierzała, wciąż wracałam w to samo miejsce. Przy trzecim powrocie wreszcie skojarzyłam co jest grane - kod z PK8 usiłowałam dopasować do punktu siódmego. To nie miało prawa się udać. Na tym bezsensownym krążeniu wokół dobrego lampionu straciłam ładne kilka minut. Grunt to być ogarniętym...
Zła na siebie ruszyłam dalej. Ledwo uszłam kilkanaście metrów, w krzakach usłyszałam jakiś tumult i gwałtowne przedzieranie się. Oho, ale komuś się spieszy - pomyślałam. Tymczasem z krzaków, wprost na mnie, wypadła przerażona sarenka, najwyraźniej uciekająca przed innymi zawodnikami. Była dosłownie na wyciągnięcie ręki, ale sprawnie zmieniła kierunek ruchu i czmychnęła, zanim doszło do zderzenia.
Trochę bałam się czy trafię bezproblemowo na ósemkę, bo znalezienie dołka w lesie czasem bywa trudne, ale poszłam sobie po kresce i udało się za pierwszym podejściem. Za to przy dziewiątce ciut mnie zniosło, ale w sumie wystarczyło dobrze się rozejrzeć, żeby trafić. Dziesiątka była już ostatnim punktem i stała przy drodze, więc znalezienie jej nie było żadnym problemem, szczególnie, że biegło do niej wiele osób. Za to dobieg do lampionu metowego chciałam sobie ułatwić drogą, a tu wśród widzów podniósł się wrzask, że nie tędy. No to wróciłam na trawkę i finiszowałam zgodnie z regułami sztuki. Na mecie trzeba było oddać mapy na przechowanie, żeby ci, którzy dopiero będą startować, nie mogli podejrzeć trasy.
Wszystko fajnie, tylko ja wciąż byłam od pasa w dół mokra po przymusowej kąpieli, a na Tomka musiałam czekać koło godziny, bo gdy ja dobiegałam do mety, on dopiero ruszał. Całe szczęście, że słonko mocno przyświecało i było ciepło. Nadstawiałam więc te mokre części do słonka, a i tak wyglądałam, jak bym się posikała.
Czas oczekiwania spędziłam na miłych pogaduszkach ze znajomymi i dzieleniu się wrażeniami z trasy. Potem odebrałam swoje medale, bo i tym razem zajęłam drugie miejsce w kategorii.
Bardzo ładne medale, podobno srebrne ładniejsze od złotych:-))
Teraz zastanawiam się co to będzie na następnych mistrzostwach, bo jeśli nie będzie ich organizował UNTS, to Joanna wystartuje i na milion procent będzie przede mną. To jeśli zajmę trzecie miejsce, to co ja będę? Pierwsza to mistrzyni, druga - wicemistrzyni, a trzecia? W konkursach piękności to by była druga wicemiss.... W sumie... czemu nie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz