Zaczęła się jedna z moich najulubieńszych imprez, czyli Warsaw Orient Races, a ja już opuściłam pierwszą rundę. Wiedziałam też, że na trzeciej nie będę mogła być, więc na drugą musiałam pojechać bez względu na okoliczności. Okoliczności to akurat trafiły się sprzyjające, bo stosunkowo blisko domu i przy pięknej pogodzie. Żeby nadrobić zaległości, zapisałam się na najdłuższą trasę, która i tak wydawała mi się króciutka - 3,4 km. Biegać mieliśmy na Błoniach Elekcyjnych na Kamionku, więc teren dość oswojony.
Zasadniczo nawigacyjnie odbyło się bez żadnych problemów. No, może do jedynki pobiegłam sporo naokoło, ale to tylko dlatego, że nie chciałam niszczyć żywopłotu przedzierając się przez niego na wskroś i i tak biegłam, biegłam czekając kiedy się skończy. A ten, jak na złość, ciągnął się jak guma w majtkach. Dodatkowo, jeszcze zanim dotarłam w okolice bloków, zaliczyłam glebę, bo w trawniku poukrywane były wilcze doły i oczywiście wpadłam w jeden z nich. Na szczęście poza dumą nic więcej nie ucierpiało i mogłam biec dalej.
Przed siódemką uprzejmi panowie z piwkiem w garści wskazywali drogę i miejsce ukrycia lampionów i najwyraźniej czerpali z tego niezwykłą satysfakcję:-) Byli zbulwersowani, że nie skorzystałam z ich podpowiedzi i pobiegłam w inne miejsce. Niestety, pokazywali mi ósemkę zamiast siódemki.
Nie wiem czy przy jedenastce nie popełniłam przestępstwa, bo jakąś czarną, grubą linię przekroczyłam (a przynajmniej ślad tak pokazuje) i nie wiem czy to był po prostu zwykły obrys parkingu, czy ta nieprzekraczalność. Zawsze mam z tym problem, jak interpretować.
Ponieważ pogoda okazała się aż nadto dobra i było po prostu koszmarnie gorąco, w drugiej połowie trasy zaczęłam wymiękać kondycyjnie. Od PK 20 to już głównie szłam i tylko na dobiegu do mety zdobyłam się na trucht.
Na trasie byłam ponad dwa razy dłużej niż zwycięzca, ale za to nie zaliczyłam missing pointa, jak 11 innych osób. Jak to czasem nie warto się za bardzo spieszyć....
Radość na mecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz