Na niedzielę pogoda zapowiadała się jeszcze gorsza niż była w sobotę. Zewsząd atakowały ostrzeżenia o nadchodzącym armagedonie i w końcu zaczęłam brać pod uwagę możliwość rezygnacji z wyjazdu na trening. Ustaliłam sama ze sobą, że jeśli rankiem będzie mi walić w okno (dachowe) żabami, to w ogóle nie wyłażę spod kołdry, jeśli będą lecieć małe płotki to przemyślę sprawę. W niedzielny poranek w okno nie waliło nic, nawet deszcz. No to pojechaliśmy, ale tylko we dwójkę tym razem. Padać zaczęło gdzieś w połowie trasy, najpierw kilka kropel, potem coraz więcej i więcej. Ale wciąż z rozsądkiem. Szybko pobraliśmy mapy i jak najszybciej ruszyliśmy w las.
Ostatnie przygotowania
Start!
Mapę dostałam w skali 1:5000, więc długi przebieg na mapie, w terenie okazał się krótki. Trochę ściągnęło mnie w prawo, ale wystarczyło się rozejrzeć, żeby wypatrzeć lampion na kopczyku. Kopczyków było bez liku, trochę górek i obniżeń i wszystko to tworzyło iście bajkowy krajobraz. Już biegaliśmy kiedyś w tym terenie, ale znów zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Dwójka była widoczna z jedynki, a trójka z dwójki, ale dla pewności za każdym razem sprawdzałam kod. Teren był przecież idealny do różnych zasadzek ze "stowarzyszonymi" lampionami. Czwórka, piątka i szóstka poszły dobrze i już się nawet zaczynałam cieszyć, ze spodziewanego sukcesu, ale na siódemce się zacięło. Ruszyłam bardziej w kierunku dziesiątki niż siódemki i zniosło mnie daleko w od punktu. Na szczęście ukształtowanie terenu było na tyle charakterystyczne, że szybko ogarnęłam gdzie jestem i raz dwa naprawiłam swój błąd. Ufff, udało się.
No i gdzie mnie tam poniosło?
Dla równowagi ósemka i dziewiątka weszły gładko, a z dziesiątką rozminęłam się o parę metrów. Zupełnie pogubiłam się w tych nierównościach terenu, kopczykach, dołeczkach itp. i dopiero Sylwia wyratowała mnie z opresji. Kiedy spotkałyśmy się, ona szukała dziewiętnastki, ja dziesiątki. Okazało się, że bliżej nam do dziewiętnastki, ale przynajmniej miałam się od czego namierzyć w dalszą drogę.
Gdzie ta dziesiątka?
Myślałam, że limit zagubień już wyczerpałam, a tymczasem po dziesiątce wylądowałam na dwunastce. To znaczy od razu wiedziałam, że lampion do którego podchodzę to nie jedenastka, bo był w dole skarpy, a nie na kopczyku, ale miałam nadzieję, że dowiem się dokąd mnie tym razem zniosło. Tym sposobem odbyłam rundkę z dwunastki na jedenastkę i z powrotem. Za to "z powrotem" miałam łatwo, bo znałam drogę:-)
10-12-11-12
Do trzynastki znowu poszłam naokoło, ale wypatrzyłam lampion na kopczyku, a potem... wszystko się naprawiło. Kolejne punkty wchodziły bezproblemowo, mimo że przebiegi były dłuższe niż dotychczas. A może właśnie to mi pomogło? A może deszcz, który coraz bardziej nabierał intensywności zmobilizował mnie do większej skuteczności? Bo co to za przyjemność gubić się w ulewie, nawet jeśli w terenie przecudnej urody.
Dla polepszenia samopoczucia po niezbyt udanym i mokrym biegu, na mecie nażarłam się ciastek i nawet nie zdobyłam się na wyrzuty sumienia. W niektórych sytuacjach ciastka się po prostu należą.
Mój przebieg.
Kiedy w domu zgraliśmy nasze gps-y i Tomek usiłował nanieść je na mapę, okazało się, że jest to praktycznie niemożliwe. Jak skala zgadzała się w pionie, to rozjeżdżała się w poziomie, a jak zgadzało się w poziomie, to pion się rozłaził. Jednym słowem biegaliśmy na totalnie niezgodnej z rzeczywistością mapie. No i przynajmniej teraz wiem, że ja to biegłam dobrze, tylko mapa do bani. I niech mi nikt nie próbuje mówić, że było inaczej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz