Nie być na OrtInO to wstyd, a nie być na 25 OrtInO to już blamaż totalny. W związku z tym, mimo odrażającej pogody, zacisnęłam zęby, spięłam pośladki, upiekłam ciasto i łaskawie dałam się dowieźć na miejsce zbiórki.
Na miejscu okazało się, że organizatorów nie ma, uczestników nie ma (poza kilkoma pojedynczymi sztukami), nic nie ma - istny Kononowicz! Pierwsze co pomyśleliśmy:
- A może jesteśmy na starcie stowarzyszonym?????
Ale gdzie wtedy jest właściwy? I czy meta też będzie stowarzyszona????
Po chwili liczba oczekujących zaczęła wzrastać i wreszcie na horyzoncie pojawiło się światełko w tunelu.
- O! Idzie czołówka z B.! - ktoś oznajmił.
Faktycznie, do czołówki była podpięta organizatorka i wreszcie impreza ruszyła z kopyta. Wszyscy oblegli najpierw punkt poboru opłat (jakie te ludzie chętne do płacenia!), a potem do wydawania map. Dookoła kręciła się podejrzanie duża grupa dzieci, jak się okazało nowi adepci tajemnej sztuki orientalnej, zwerbowani przez M. K. - jednego z autorów tras.
Jako, że od przytupywania z zimna zaczęły nam się przecierać zelówki, szybko pobraliśmy nasze mapy i w drogę! Orto, jak to orto - małe, ciemne kawałeczki, na których nic nie widać. Nawet lupa z podświetleniem nie dawała rady:-( Pierwszy punkt (a właściwie jedenasty) tradycyjnie w zasięgu normalnie myślącego człowieka, wiec zgarnęliśmy go bez trudu.
I co dalej?
Postój pod latarnią przedłużał nam się, nawet zaczęłam już myśleć, czy by przy okazji nie podreperować budżetu, w końcu postanowiliśmy pójść kawałek dalej i zobaczyć co tam jest. W międzyczasie dogonili nas (co i trudne nie było) kolejni uczestnicy, startujący po nas. Daliśmy się wyprzedzić i z zainteresowaniem patrzyliśmy - pójdą dalej, czy nie pójdą? Poszli!
Zerkając raz na mapę, raz na konkurencję wydedukowaliśmy, że idziemy na trzynastkę, która na dokładkę pokrywa się z jedynką. Dobra nasza! Mamy już trzy punkciki!
Jedyne co mi pasowało, to iść dalej przed siebie (jak też uczyniła konkurencja) i liczyć na znalezienie siódemki. Po kilku krokach T. wyperswadował mi ten pomysł. Wróciliśmy do trzynastkojedynki i skręcili w boczną uliczkę. Idziemy, idziemy, idziemy - nawet jakiś PK trafił się po drodze, ale że kręcili się tam głównie ludzie z innej trasy, daliśmy mu spokój. Mieliśmy nieśmiałą nadzieję na znalezienie dziewiątki i dziesiątki, ale nasza nadzieja z każdym krokiem jakoś się kurczyła. W akcie rozpaczy przebiliśmy się do większej ulicy, na skraj blokowiska i tu - wnioskując z cienia rzucanego na zdjęciu przez blok - T. wydedukował gdzie jesteśmy. Jakże pokrętne są ścieżki ludzkiego umysłu!
Summa summarum udało się trafić do PK 9, 10, a potem nawet i PK 7. Siódemka stała nie tam gdzie powinna i dylemat co wpisać - BPK czy stowarzysza, rozstrzygnęliśmy na korzyść stowarzysza. Gdybyśmy mieli więcej cierpliwości i dłużej szli poprzednimi drogami, nie musielibyśmy nadkładać tych kilku kilometrów do zrobienia podwójnej pętelki. No, ale my na łatwiznę nie idziemy!
Po raz drugi udaliśmy się na skraj blokowiska, aby i tutaj postać pod latarnią. Wszak to takie fascynujące zajęcie!
Przy MarcPolu spotkaliśmy Leśne Dziady i muszę się przyznać - w akcie desperacji rzuciłam okiem na ich mapę. Podbudowało to nieco moje morale, bo upewniłam się, że jesteśmy tam, gdzie się spodziewamy być. Po czwórkę i piątkę ruszyliśmy, jak po swoje. Na ulicach roiło się już od inoków i co rusz kogoś spotykaliśmy.
Nie wiem z czego T. wywnioskował gdzie szukać szóstki, faktem jest, że doprowadził do niej. Ja w blokowisku do reszty straciłam orientację (i niech nikt mi nie wmawia, że bloki czymkolwiek różnią się od siebie!) i dałam się prowadzić niczym owieczka na rzeź. Rzeź, swoją drogą, to była na moich odnóżach krocznych, które mróz siekł co krok i jedyne o czym byłam w stanie już myśleć to ciepłe rzeczy typu: gorący prysznic, wygrzane łóżko, świeżo zaparzona herbata.
Czternastka, dwójka i trójka nabiły nam kilometrów ile tylko chciały, bo koncepcja gdzie one się znajdują, zmieniała się jak w kalejdoskopie. Mam wrażenie, że byliśmy przy każdym budynku na osiedlu i kto wie, czy nie kilkakrotnie nawet. Co chwilę spotykaliśmy T. G., który szukając tych samych punktów szedł zawsze w przeciwnym kierunku. Wywoływało to w nas frustrację i zaniepokojenie, bo w końcu na TZ on jest starym wyjadaczem, a my nowicjuszami. T. jednak stanął na wysokości zadania i po 176 okrążeniach osiedla znalazł wszystkie trzy punkty. No dobra, z trójki do dwójki udało mi się trafić samodzielnie:-)
Limit czasu skończył się, a my wciąż nie wiedzieliśmy co zrobić z ósemką. Nie pasowała nigdzie. W końcu postanowiliśmy dać jej spokój i wrócić na metę zgarniając po drodze dwunastkę, co to ją na wyjściu kazali brać na deser. W ostatniej chwili T. jeszcze zmienił stowarzysza siódemki na bepeka, co w zasadzie już nie stanowiło wobec braku ósemki, ale co tam.
À propos deseru - na mecie czekała resztka tortu, inne ciasta i gorąca herbata. Najwyraźniej ominęło nas dmuchanie świeczek jubileuszowych:-( Świętowanie jubileuszu z powodu zimna skróciliśmy do minimum (to znaczy do momentu przełknięcia ostatniego kęsa ciasta) i szybko wycofaliśmy się na z góry ogrzane pozycje.
Podczas gdy my odpoczywaliśmy po trudach imprezy, organizatorzy pracowicie sprawdzali karty startowe, żeby rano każdy mógł się cieszyć świeżutkim protokołem. Nie wiem, czy to taka jubileuszowa promocja, ale nie policzyli nam braku ósemki i zmiany w siódemce:-)
Chyba sobie złożymy protest:-)
Protest przyjęty i uwzględniony w wynikach :)
OdpowiedzUsuńA było się nie przyznawać;-)
OdpowiedzUsuń