"Jako, że jest to typowo rekreacyjna i towarzyska impreza zachęcam, szczególnie indywidualistów, do łączenia się w zespoły " - napisała organizatorka zapraszając do udziału w marszu.
Solenizantce się nie odmawia, więc już na starcie zadbaliśmy o odpowiednie połączenie, jednym słowem - zorganizowaliśmy tramwaj (aczkolwiek chyba nie to miała na myśli). Połączyliśmy siły z Leśnymi Dziadami, przyłączył się M.S. (bo co będzie sam chodził) oraz zaszczyciła nas swoją personą świeżo upieczona PInOczka - A.M. Szczególnie udział tej ostatniej znacząco wpłynął na prestiż i morale naszej grupy:-))
Nie tak łatwo dużą bandą wyjść w teren, bo ile osób, tyle koncepcji, w którą stronę iść. Konsensus jednakowoż udało się osiągnąć, mimo że obowiązkowe punkty mieliśmy po przeciwległych punktach tarczy. Od razu było więc wiadomo, że trasa optymalna nie będzie, ale oj tam, oj tam...
Bo mapa to były trzy okręgi - jeden w drugim, w trzecim, a to wszystko jeszcze zobracane, zlustrowane, zortofotomapowane - cuda na kiju po prostu! Ja tam od razu byłam chętna do cięcia, a tu zakaz:-(
Punkty w środkowym okręgu to mały pryszcz - raz dwa zebraliśmy, co tam mieliśmy zaplanowane i nadszedł czas na okrąg środkowy. Po ciemku orto słabo widać, okularów nie wzięłam, więc i niespecjalnie przykładałam się do negocjacji - co dalej. Gdzie byliśmy i co zebraliśmy - do dzisiaj nie wiem:-)
Szybko jednak wyszliśmy na okrąg zewnętrzny, który choć zlustrowany, to przynajmniej dobrze widoczny i znowu włączyłam wewnętrzną nawigację, szczególnie, że teraz szliśmy do "naszego" punktu. Łatwy był, bo kościół widać z daleka, więc lekko, łatwo i przyjemnie.
Kolejny PK nad kanałkiem, dość blisko, z oczywistym dojściem. Za to potem zaczęły się schody. Bo co z tego, że wiemy gdzie, jeśli nie da się tam dojść. Jak przedrzeć się przez ślimaki i mnogie pasy pełne pędzących samochodów??? No ja się pytam - jak??? Koncepcje były różne - od rzucenia się na oślep pod samochody (trudno, czasem trzeba kogoś poświęcić dla dobra reszty), po przejechanie zapory tramwajem czy wręcz zamówienie taksówki.
Tak bezowocnie drepcząc w kółko i debatując co dalej, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy blisko PK 27 ze środkowego okręgu i nic nie stoi na przeszkodzie żeby go zgarnąć.
O sancta simplicitas!
Na przeszkodzie stało wszystko, a najbardziej (jak się później okazało) brak punktu, bo autorce umknął. Biegając tam i z powrotem wzdłuż drogi aż wydeptaliśmy wgłębienie, niektórzy z narażeniem życia przeskakiwali barierki odgradzające od położonego niżej bajora, inni czesali wszystkie mniej i bardziej okoliczne krzaki. No, ale wiadomo - z pustego i Salomon nie naleje! W końcu uwierzyliśmy, że punktu nie ma i z godnością (oraz zniesmaczeniem) oddaliliśmy się z miejsca wypadku.
Nasza koncepcja kolejności zbierania punktów poszła się paść, musieliśmy więc wypracować nową. Oczywiście każdy wskazał inny kierunek marszu, ale że my zgodne ludzie, to jak za panią matką ruszyliśmy za naszą PInOczką, bo co się nam będzie marnowała - niech się wykaże!
Kolejne punkty jakieś takie matematyczne nam się trafiły, a to pomnożyć rowery, to zsumować trafostacje, białe "phi", poległych powstańców. Prosta arytmetyka.
PK 34 trochę nas zastopował, bo jak wszyscy się wzięli za rysunki (jedni z natury, inni rysunek techniczny) to chwilę zeszło. W końcu nie każdy jest plastycznie uzdolniony. Niektórzy poszli z duchem czasu i cyknęli fotkę:-)
Do kolejnego PK znów trzeba się było przedrzeć przez ruchliwą ulicę i tu niezbędna okazała się pomoc A. Jako osoba znająca teren z natury, zarządziła całkowitą konspirację, czyli zejście pod ziemię. Akurat w pobliżu było metro, więc nie mieliśmy kłopotów z zastosowaniem się do rozkazu. Spędziliśmy w ukryciu parę minut, po czym nieśmiało wystawiliśmy głowy z drugiej strony ulicy. Ufff, nikt nas nie namierzył. Za to ja pod ziemią straciłam połączenie między mózgiem a satelitą i po wyjściu byłam jak tabula rasa - zero orientacji gdzie jestem i po co. Zaufałam więc grupie i pozwoliłam się wieść na cudne manowce.
Zaczęliśmy pomału dążyć w stronę mety. Po drodze policzyliśmy grzybki halucynogenne, zobaczyliśmy gdzie mieszka organizatorka tego całego zamieszania, zahaczyliśmy o piekarnię.
Przy piekarni czułam już jak nogi wchodzą mi w miejsce gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, prawą kostkę obgryzł mi but, zimno zaczęło mi się wwiercać pod ubranie i w ogóle ...
Na mecie tradycyjnie ciepła herbata, ciasto, pieczątki, podpisy, bicie autora... A nie! Dzisiaj wyjątkowo, z okazji imienin, bez bicia autora i jako, że aura niesprzyjająca zadzierzgiwaniu więzi, szybki odwrót do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz