Postanowiłem
zostać sportowcem. Takim przez duże „S”. Padło na II etap cyklu Warszawa Nocą –
Nowe Miasto. Dla zaczynających przygodę z BnO organizatorzy zalecają kategorię
„początkujący” – ale po liście startowej trudno mi uwierzyć, iż moi konkurenci
z rocznika 1927 to początkujący;-)
Biegi nigdy
nie były moją mocną stroną, ale jak wszędzie piszą, w BnO samo bieganie odgrywa
mniejszą rolę… więc czemu nie spróbować? Choć troszkę martwił mnie „prawie
maratoński” dystans…. 2,3km…. Z tego co pamiętam nigdy w życiu nie pokonałem
takiego dystansu biegiem! Ale zawsze jest „ten pierwszy raz”. No właściwie
drugi, bo raz „biegłem na orientację” – choć bardziej szedłem - na dystansie
1400m, ale to się nie liczy, bo lampiony były jakieś takie niewymiarowe, a mapa
zlustrowana i mocno nieaktualna;-)
Jak zwykle na
start dotarłem z dużym zapasem czasu - korki okazały się mniejsze niż
przewidywałem. Odebrałem „takie coś” co zastępuje kartę startową, a nazywa się
chipem systemu SI ( i schowałem głęboko, bo kara za zgubienie wysoka, a karty
zdarzyło mi się już gubić). Czasu dużo więc poszedłem na mały spacerek po
okolicy. Tu dopadły mnie wątpliwości: temperatura bądź co bądź poniżej zera,
szron na trawie… ile warstw na siebie założyć? Spacer raczej sugerował ich
większą ilość, ale ja mam biegać…. Choć założyłem, że co najmniej połowę
dystansu przejdę, bo jak do tej pory udawało mi się przebiec ze 300m…
Pod bazą
widzę już tłum. Raczej młody wiekiem. Tłum w czołówkach, lekkich dresach, biegający
tu i tam i wykonujący jakieś dziwne ćwiczenia rozgrzewkowe…. „Zmarzną”
pomyślałem o ich lekkich strojach…
Wszystkie rozgrzewki zaczynają się od biegu - będę twardy - pomyślałem -
rozgrzeję się po starcie i założyłem drugą warstwę rękawiczek.
W bazie czuć
już zapach sportu znany dobrze ze szkolnych przebieralni po zajęciach WF. Kilka
znajomych twarzy, ale to Ci z wyższej półki - profesjonaliści. Aby nie odstawać
od reszty (mocno roznegliżowanej) zdejmuję warstwa po warstwie. Zdejmuję nawet
te ciepłe rękawiczki. Zbliża się moja
minuta startowa. Idę na start do bramy boiska… i się gubię. Gubię się w
zawiłych procedurach przedstartowych:
wszystko odgrodzone taśmą jak na lotnisku, kolejka, tu wyczytują kolejne
minuty, tu ustawić się w szeregu, tu krok do przodu, tu przytknąć chipa do czytnika
itp. Jestem chwilę wcześniej ale zanim udało mi się przepchać do bramki już
wyczytują następną minutę startową. W popłochu przedzieram się do przodu.
Oczywiście pomijam procedury rejestracji
chipa, muszę się cofnąć, tak że startuję kilka sekund po czasie. Dopiero gdy
wybiegłem ze startu zerkam pierwszy raz na mapę gdzie biec. Wydaje się proste -
w dół skarpy do fontann. Przed startem w
ramach spacerku obejrzałem tę skarpę – stroma, oszroniona więc biegnę lekko
naokoło by nie zaliczyć niekontrolowanego zjazdu. Jest lampion i czytnik, numer
się zgadza. Dla pewności czekam aż zapika trzykrotnie. Drugi lampion niedaleko,
po drugiej stronie jeziorka. Dalej biegnę - to już zdecydowanie powyżej 300m!!!
Nawet nie widzę żeby ktoś mnie wyprzedzał, a wręcz przeciwnie – sporo
zawodników biega jakoś tak mało skoordynowanie i to tak jak bym ja ich
wyprzedzał. Do trójki spory kawałek zaczyna mi powoli brakować oddechu. Dobrze
, że czwórka niedaleko;-) Kolejny punkt
gdzieś na zgięciu mapy - czemu dają takie wielkie mapy A3!!!! Kombinuję ze zginaniem
mapy, a że zafoliowana ciężko to idzie. Muszę prawie na rynek Starego Miasta
dotrzeć - pod górkę po schodkach to raczej idę niż biegnę. Spora ilość
zawodników pozwala nie patrzeć na mapę - przy lampionach jest ich zagęszczenie,
a organizatorzy postarali się by tylko jedna droga prowadziła do samego punktu.
Podbijam. Wyczerpany ruszam teraz w okolice rynku Nowego Miasta. Wtem za
plecami słyszę oddech na karku. Ale jaki!!! Myślałem ze ciężko oddycham, a tu
rzężenie niczym zepsuty parowóz! Przestraszony dostaję sił w nogach i gubię
pościg;-)
Gdzieś tu
wyprzedzam najstarszych uczestników biegu.
Pomimo 85 i 87 lat widzę, że
nawet podbiegają! Szacun!. Potem znowu zbieg ze skarpy – dobrze, że wiem gdzie
jest łagodnie opadający chodnik. Mój krok nie jest już taki sprężysty – pomimo
miękkich butów rozlega się takie ciężkie łup-łup, jakby maszerowała Kompania
Reprezentacyjna WP. Jakaś mocno
niedorosła „młodzież” dopada i wyprzedza mnie przy PK 8 i PK9. Jak będą w moim
wieku to nie będą biegali już tak szybko;-)
Ostatkiem sił
dobiegam do mety – dobrze, że zauważam, iż jest gdzie indziej niż start;-).
Ciężko dysząc do bazy oddać chip.
Przykładam do czytnika który cicho popiskuje. „O nie ma kompletu” słyszę
od obsługi. Jak to!? Dostaję wydruk – ponoć nie ma piątki. Patrzę na mapę…. I
rzeczywiście. Komputer nie kłamie. Gdzieś tam przy zgięciu mapy przeoczyłem. Jak
widać ślepemu nawet latarka nie pomoże! Na przyszłość muszę gdzieś zapisywać
który PK zaliczyłem – na tradycyjnej karcie wszystko widać, a na chipie nie;-(
Najgorsze jest to, że koło tego PK5 prawie byłem. A czas, o dziwo, całkiem
niezły 19:45 – gdyby nie ślepota to w pierwszej dziesiątce byłbym się załapał
doliczając nawet minutę na brakujący lampion! GPS mówi, że przebiegłem 2,4km
(no większość z tego) czyli mój nowy rekord do księgi Guinnessa! Zobaczymy jak
jutro będę się czuł…. Bo postanowiłem się „odgryźć” tej wrednej „piątce” i
nieludzkiemu „chipowi SI” i wystartować w sobotnim FalIno ale już ze zwykłą
kartą i dziurkaczem;-) Tylko, że jest tam ponad 6km – czyli prawie jak „Bieg
Rzeźnika”.
T.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz