Sobotni poranek powitał mnie konkluzją: przed Nocnymi Manewrami nie należy imprezować, a już na pewno nie należy mieszać wina i wódki, nawet jeśli nie są to duże ilości.
W zaistniałej sytuacji szybko zmieniłam planowaną strategię - do pierwszego PK się czołgam, potem T. i A. M. mnie niosą. A potem się zobaczy.
Na szczęście do popołudnia ból głowy minął i tylko pozostała pewna niemrawość, przez którą wyjechaliśmy z domu dość późno. Ledwo więc zgłosiliśmy się w biurze zawodów, ledwo rozłożyliśmy nasze rzeczy w sali gimnastycznej, a już było oficjalne rozpoczęcie. Coś tym razem organizatorom nie wyszło z harmonogramem, bo kto chciał zdążyć na pierwszy autobus wywożący na trasę, musiał wyjść w trakcie przemówień. Kto się w tym nie połapał (a byli tacy), ten został w bazie. T. na szczęście wykazał się przytomnością umysłu i niemal siłą wywlekł mnie za frak, tak że ostatnie części garderoby ubierałam już w autobusie.
Tradycyjnie zostaliśmy wywiezieni w siną dal, wysadzeni w ciemnym lesie i puszczeni na pożarcie lwom i niedźwiedziom. Tym razem zaszaleliśmy i zapisaliśmy się na trasę alpejską. Nasze dziecko zaszalało w ramach swoich możliwości i z koleżanką poszło na tatrzańską i tylko Leśne Dziady i Paprochy rozsądnie wybrały beskidzką.
Mapy, jak to u nie za bogatych skpbowców, czarno-białe i mocno przestarzałe - czyli coś tam ze starych zapasów wygarnęli. Limit czasu 400 minut (to dużo, czy za mało?), długość trasy nieludzka jak na moje możliwości - ponad 17 kilometrów. W linii prostej, żeby nie było niedomówień. Ale nic to - trzeba iść. Szybko okazało się, że barbarzyńska skala mapy przekłada się na długie puste przeloty, a przecież najfajniejsze jest szukanie punktów, a nie samo maszerowanie do nich. Organizatorzy oczywiście liczyli tu na naturalną selekcję, czyli słabsze jednostki padają po drodze i są zadziobywane przez osobniki silniejsze. Postanowiliśmy się nie dać! Nawet ja poczułam przypływ mocy i ruszyliśmy ostrym tempem. Zasadniczo planowaliśmy poruszać się po ścieżkach, zwłaszcza, że las był mokry i nie wszędzie przebieżny. Ale wiadomo jak to jest z planami - już w drodze na PK 1 zostały zweryfikowane i poszliśmy metodą T., czyli gdzieś tam (z charakterystycznym machnięciem ręką w bliżej nieokreślonym kierunku). Na szczęście T. kupił sobie nowy kompas i chciał go wypróbować, więc pilnował azymutu. Jedynka została zdobyta!
Dwójka początkowo wydawała się nam skrzyżowaniem dwóch ścieżek i trochę nas zbiło z tropu, kiedy jedna z nich okazała się ciekiem wodnym. Tak właśnie jest z tymi czarno-białymi mapami - nigdy nie wiadomo do końca co jest czym.
Trójkę można było zajść od dołu, albo od góry mapy. T. optował za dolną opcją, ja i A. za górną. Byłyśmy w przewadze, więc wiadomo jak poszliśmy. Marniutkich ścieżyneczek w ogóle nie było widać, zresztą po trzydziestu latach od powstania mapy trudno było spodziewać się ich w zaznaczonych miejscach. Znowu musieliśmy pójść "gdzieś tam" i w efekcie zebraliśmy stowarzysza. A przynajmniej tak nam wmawia autor trasy:-)
Na czwórkę lwią część trasy przeszliśmy drogami, drogami zanikającymi, bezdrożami i po zatoczeniu półkola i pominięciu punktu wylądowaliśmy na asfalcie. Niewątpliwie wygodna opcja, tylko autor trasy miał inną wizję i punktów nie stawiał na utwardzanych drogach. Nie było zmiłuj - musieliśmy wrócić między drzewa. Z 700 metrów nadłożyliśmy, ale co tam - najważniejsze, że znaleźliśmy lampion.
Na piątce nie daliśmy się nabrać na japońca, za to Zimna Woda przy szóstce okazała się za zimna i umoczyliśmy trochę - znowu PS:-(
Siódemka okazała się prosta, ale za to szło się do niej i szło i szło i końca nie było widać. Dla pewności od samego startu liczyłam dwukrokami odległości, które mieliśmy przejść i przy milionowej serii liczenia do sześćdziesięciu trzech pomyślałam, że tak mi już na zawsze zostanie. W każdym razie, w przypadku konieczności terapii, rachunki za psychiatrę wysyłam do SKPB!
Koło ósemki dopadł mnie pierwszy kryzys. Nie żeby jakiś wielki, ale chwilami traciłam kontakt z mapą i mój wkład w poszukiwania punktu ograniczył się do nie opóźniania i nie przeszkadzania T. i A.
Okopów w okolicach dziewiątki było do wyboru, do koloru. Mam wrażenie, że znacznie więcej niż na mapie. Wybranie właściwego było już loterią, a że w loteriach szczęścia jakoś nie mamy, więc oczywiście wybraliśmy okop stowarzyszony. Tak przynajmniej głoszą wyniki, bo podejrzewam, że w rzeczywistości nikt (łącznie z autorem mapy) nie wie, który okop jest który. Ale co tam okop, grunt, że nie pomyliliśmy okopu z jeziorem na przykład albo górką. Znaczy się - mapy czytać umiemy:-)
Na dziewiątce zakończyliśmy pierwszą stronę mapy i zaczęliśmy się pocieszać, że do dwunastki z ogniskiem już coraz bliżej. Dziesiątkę zaszliśmy od d..y strony i zamiast dojść wygodnie drogą prawie pod punkt, okrążyliśmy jezioro niemal dookoła narażając się na utopienie, a przynajmniej zamoczenie, bo brzegi były śliskie, a zdradliwe gałęzie i pniaki łapały za nogi. Będąc już w temacie wodnym, do jedenastki poszliśmy rowem, a jak wiadomo: jest rów - może pojawić się i woda. W końcu ubłoceni i przemoczeni wydostaliśmy się z niego triumfalnie wpisując kod z jedenastki, po czym niesieni wizją kiełbasek, rączo pomknęliśmy w stronę PK 12. Na szczęście był to dość krótki przebieg, punkt wisiał w widokowym miejscu i już po chwili mogliśmy zatrzymać czas i udać się do punktu regeneracji uczestnika.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz