Sobotnie zajęcia zaczynały się o nieludzkiej 7.30. Kto nie chciał iść na nie w piżamie i na głodniaka, musiał wstać oczywiście odpowiednio wcześniej.
Prawdę mówiąc za nic nie mogę sobie przypomnieć kto i o czym mówił na porannym wykładzie, bo cała moja uwaga była skupiona na planowanym wyjściu do lasu. Punkt dziesiąta ruszyliśmy. Każdy dwuosobowy zespół dostał do powieszenia dwa lampiony i miał dla nich wybrać miejsce w wyznaczonym rejonie. Ja i B. P., z którą byłam w zespole, miałyśmy za zadanie wyznaczyć LOP-kę. Wydawało się banalnie proste. Po dotarciu w wyznaczony rejon postanowiłyśmy sprawdzić liczne (na mapie) przecinki i któreś z nich wybrać na naszą trasę. Jak zwykle okazało się, że mapa sobie, a rzeczywistość sobie i nic się nie zgadza. Nie byłyśmy pewne czy to, co narysowałyśmy na naszych mapach jest tym, co widzimy w terenie i zachowawczo powiesiłyśmy lampiony tylko w początkowej i końcowej części LOPki, których położenia byłyśmy pewne. W tym układzie środek LOP-ki mógł się zgadzać albo nie zgadzać z tym co na mapie i nie miało to większego znaczenia. Jako, że B. od jakiegoś czasu jest przejściową inwalidką, własną ręką powiesiłam oba lampiony pracowicie wbijając pinezki. Przy okazji dowiedziałam się, że sosna do pinezek jest lepsza od brzozy.
W drodze powrotnej uświadomiłyśmy sobie, że czas się nam niebezpiecznie skurczył, bo oglądanie przecinek chwilę się przedłużyło. Odetchnęłyśmy z ulgą, kiedy zobaczyłyśmy w pewnej odległości wyłaniających się z krzaków kolegów M. P. i ... nie wiem czyje były drugie plecy. W bazie okazało się, że jeszcze kilka osób jest w lesie, więc takie ostatnie sieroty nie byłyśmy:-)
Kiedy już wszyscy wrócili, odczekaliśmy piętnaście minut (żeby wandale zdążyli popsuć naszą pracowicie rozstawioną trasę) i ruszyliśmy w las, tym razem jako uczestnicy, a nie organizatorzy. Każdy szedł indywidualnie, tylko ja z B. znowu zostałyśmy sparowane, jako, że miałam robić za jej prawą rękę. Jak to dobrze mieć w grupie inwalidkę i sprawiać wrażenie osoby opiekuńczej i odpowiedzialnej:-)
Już przy pierwszym punkcie objawiły się niszczycielskie zapędy "wandala" - ukradł kredkę! B. trochę się zdziwiła, bo początkowo w wandala nie wierzyła, ja miałam przecieki z ubiegłorocznego kursu, więc spodziewałam się wszystkiego. Najgorszego, oczywiście:-)
Do dwójki poszłyśmy ścieżką, która wyprowadziła nas na rów. Snułyśmy się po tym rowie, bo nie wiedzieć czemu ubzdurałyśmy sobie, że gdzieś tam ma być lampion. Oczywiście miał być nie tam, tylko nad stawem, ale i tak go nie było, więc co za różnica. Przy nieobecnym lampionie utworzył się pierwszy tramwaj, bo jednak większość bardzo starała się znaleźć, to czego nie ma, a kolejni dochodzili. Kiedy wspólnie ustaliliśmy bepeka, trudno było nagle zacząć iść osobno, skoro wszyscy w tę samą stronę.
Przy PK 3 czekał już kolejny wagonik gotowy do przyłączenia się. Wspólnie podumaliśmy nad dziurą w ziemi i uznawszy, że zadawala nasze wymagania (aczkolwiek odległościowo nie do końca), spisaliśmy kod z lampionu. W drodze na czwórkę tramwaj zaczął się nieco rozszczepiać na mniejsze elementy. My z B. wybrałyśmy ścieżkę, inni drogę, jeszcze inni poszli na przełaj. Lampion zastany w przewidywanych okolicach na mój gust stał trochę za blisko. Wlazłam w krzaki i kawałek dalej znalazłam górkę idealnie pasującą do mapy. Niestety, wszystkie wagoniki, które w międzyczasie dotarły do nas, optowały za wzięciem tego, co oznaczone lampionem. Uległam sile perswazji i wzięłam to, co wszyscy. Czyli PS-a. Zdecydowanie muszę popracować nad asertywnością.
W drodze na piątkę tramwaj znowu poszedł w rozsypkę i potworzyły się drobniejsze grupki. Jako, że czwórkę wzięłyśmy niewłaściwą, namierzenie się od niej wypadło słabo. W efekcie zniosło nas na trójkę, co miało i tę dobrą stronę, że wiedząc gdzie się jest, łatwiej wyznaczyć dalszą trasę. Na piątkę doszłyśmy bardzo mało optymalnie. Co ciekawsze, w naszej grupce szła M., która wieszała lampion i wcale trafienie na miejsce razem z nią nie było łatwiejsze:-)
Po piątce przyszła kolej na naszą LOP-kę. Najwyraźniej ktoś ją wzbogacił o lampiony, przed i w trakcie jej przebiegu. Z rozpędu mało nie wzięłyśmy za dużo punktów z LOP-ki, bo tak zasugerowałyśmy się tym, że wieszałyśmy dwa lampiony, że gotowe byłyśmy również zebrać dwa. Na szczęście B. w porę się zorientowała, że mamy wziąć jeden.
Do szóstki było łatwo i daleko. Niektórzy pobiegli przez las, ale B. ani nie nadawała się ani do biegania, ani do przedzierania się przez krzaki. Wiadomo - inwalidka. A przecież partnerki z zespołu nie mogłam zostawić. Poszłyśmy więc spacerowo, głównymi drogami. W miejscu docelowym lampionów było w bród. Do wyboru, do koloru. Drzewa obwieszone były nimi jak choinki bombkami. Wybrałyśmy sobie najładniejszy oczywiście:-).
Do bazy wróciłyśmy bynajmniej, wcale nie ostatnie, choć w lekkich minutach, a do obiadu miałyśmy jeszcze czas na chwilę odpoczynku.
c. d. n.
Oj no bo lampion z drugiej strony stał, wieszaliśmy go od ścieżki :)
OdpowiedzUsuń