Namawiał, namawiał i namówił. Znaczy T. namówił mnie na wyjazd do Pionek na Zimowe 2x2. Że to cztery punkty do książeczki, że jak to tak D. samego zostawię i w ogóle...
Tydzień przed wyjazdem prognozy pogody straszyły dwudziestostopniowym mrozem, ale na szczęście im bliżej imprezy, tym mniej tego zimna obiecywali. Mimo to ubrałam się jak na Sybir i miałam pewne problemy ze swobodnym poruszaniem się. Przed wyjazdem poszłam jeszcze do szmateksu i nabyłam najbrzydsze i najcieplejsze rękawiczki jakie kiedykolwiek posiadałam. W sklepach to wiadomo - ładne i cieniutkie tylko.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, impreza była dopiero w zalążku - pod lasem kręcili się zdezorientowani uczestnicy, nie bardzo wiedząc gdzie będzie start, organizatorzy zaś byli w lesie - dosłownie i w przenośni. Mapy były na mecie.
Kiedy już udało się zgromadzić w jednym miejscu uczestników, organizatorów i mapy, można było zaczynać. Naszą ekipę stanowiło troje świeżo upieczonych pinoków - A. K., D. M. i ja. Wiadomo - co trzy głowy .... W końcu dopchaliśmy się do map i średnio spodobało mi się to co zobaczyłam. Na ogół pierwszy rzut oka na mapę wprowadza mnie w stan paniki, tak też było tym razem. Dopiero kiedy po trzecim czytaniu i dziesiątym obejrzeniu wycinków zrozumiałam o co chodzi, odetchnęłam. Nie było tragicznie. Szczególnie, że autor narysował niebieską linię wiodącą od startu do mety i wystarczyło się jej trzymać żeby się nie zgubić. Niestety - niewolnicze trzymanie się tej linii uniemożliwiało zebranie większości punktów.
Najbliższy startu PK 15 klasycznie był łatwiutki, na skrzyżowaniu dróg. Potem zaczęły się schody. W sensie górki, a ja po górkach to słabo pomykam. Pierwszy napotkany na szczycie lampion wywołał w nas euforię. Bierzemy! A potem trzysta metrów grzbietem i powinien być następny. Teren tylko jakoś nie bardzo chciał się zgodzić z tym co pokazywał lidar. Postanowiliśmy przejść te trzysta metrów i zobaczyć co zastaniemy. Zastaliśmy inne ekipy błąkające się w poszukiwaniu PK 9. Lampion co prawda wisiał, ale po niewłaściwej stronie obniżenia. Ponieważ poza lampionem wszystko inne się zgadzało, wbiliśmy bepeka. Jednocześnie dotarło do nas, co przy poprzednim punkcie nam nie pasowało - wzięliśmy stowarzysza, a nie punkt właściwy. Ponieważ i tak planowaliśmy wrócić na niebieską linię, po drodze była okazja zrobić zmianę.
Jak i dlaczego znaleźliśmy PK 14 i PK 5 nie pamiętam. Najprawdopodobniej nie była to moja zasługa:-) Wiem, że potem szliśmy ulubioną niebieską linią i kombinowaliśmy gdzie by tu przypasować wycinek z PK 4 i 10. W efekcie zatrzymywaliśmy się przy wszystkich polanach, młodnikach, mokradłach i terenach w dowolny sposób odbiegających od normy. W międzyczasie weszliśmy na PK 7, który okazał się tak charakterystyczny, że nawet ja nie miałam problemów z rozpoznaniem go. A potem poszliśmy po dwunastkę. Uszliśmy kawałek na zachód, ale odwidziało nam się, bo na wschodzie był teren, gdzie potencjalnie mógłby leżeć nasz niezidentyfikowany wycinek. Warto więc było nadłożyć drogi i ewentualnie go znaleźć. Niestety, jedyne co znaleźliśmy to tylko kilka zastępów harcerzy, którzy mieli jakieś swoje manewry na tym samym terenie. Przynajmniej raźniej było widząc inne żywe dusze w lesie. Kiedy w końcu znaleźliśmy jakiś lampion na górce, umówiliśmy się, że to nasza dwunastka, bo nawet jeśli to stowarzysz, no to co? Kto nam zabroni wziąć stowarzysza?
Z dwunastki wróciliśmy prawie do siódemki, bo tak jakoś wyszło. W związku z tym do kolejnych punktów szliśmy, szliśmy i szliśmy. Bo daleko było. Poza tym znowu czesaliśmy teren na okoliczność czwórki i dziesiątki. W pewnym momencie mnie tknęło:
- A co z ósemką i jedynką?
Bylibyśmy o nich zapomnieli, ale tknęło mnie w idealnym momencie - na skrzyżowaniu, gdzie należało skręcić. Ponieważ A. wypełniała kartę startową i często sama podchodziła do punktu, podczas gdy ja i D. się relaksowaliśmy, postanowiliśmy zostawić ją na skrzyżowaniu żeby odpoczęła, a sami iść spisać kody. Przy jedynce wymyśliliśmy, że nie ma co wracać, tylko trzeba od razu iść na jedenastkę. Na szczęście A. też to wymyśliła i doszła do nas. Z jedenastki na dwójkę to tylko na mapie było blisko, bo w rzeczywistości nie chcąc przedzierać się przez krzaki, musieliśmy obejść spory kawałek terenu. Żeby nie tracić czasu, D. poszedł szukać drogi do szóstki, a my z A. zebrać dwójkę. Szóstka stała na swoim miejscu, ale trójki znaleźć się nie udało. Lampion owszem - wisiał na drzewie, tyle tylko, że w pobliżu nie było żadnego dołka, w którym to miał być nasz punkt. Jak się okazało już na mecie, wszystkie nasze bepeki były spowodowane tym, że P. Z., który rozstawiał punkty dostał inną wzorcówkę niż my mapy. Ot, taki żarcik budowniczego trasy:-)
Metę przyjęłam z wielką ulgą, bo D. chyba zapatrzył się w Leśnego Dziada i parł do przodu jak maszyna. Mimo, że starałam się jak mogłam, co chwilę zostawałam w tyle, szczególnie kiedy było pod górę. Pochód nieodmiennie zamykała A. Czyli taki model arabski - D. z przodu, a jego kobiety kilka kroków za panem:-)
Zmęczona i wygłodniała przy ognisku rzuciłam się na kiełbasę, nie zwracając uwagi na to, że nie lubię, bo mi się przejadła. Jeszcze nie zdążyłam przełknąć ostatniego kęsa, a P. już zaczął wyganiać nas na drugi etap. Fakt, zrobiło się dość późno, ale ostatecznie gość ma swoje prawa. Ale co ja tam będę dyskutować ...
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz