Słusznie nie chciało mi się jechać na "Warszawę Nocą" i trzeba było się tego trzymać. Na zły początek, musiałam tam dojechać samochodem. Już samo to traumatyczne przeżycie wyzuło mnie z wszelkiej energii i wyjałowiło umysł. T. co prawda kierował mną:
- W prawo.
- Zjedź na lewy pas.
- W lewo. W to drugie lewo!!!! - ale ostatecznie to ja trzymałam kierownicę.
Do tego wszystkiego mieliśmy jeszcze start masowy, a to wiadomo - same kłopoty. Trzeba pilnować żeby nie pobiec za kimś z innej kategorii, nie dać się stratować, ale wybiec ze wszystkimi, bo głupio tak zostać na starcie, znaleźć znaczek startu na mapie zanim wszyscy znikną z pola widzenia, nie dać się dogonić grupie startującej dziesięć minut później.
Zgubiłam się już przy pierwszym punkcie. Z zupełnie nieznanych mi powodów, po dobiegnięciu do ulicy, pobiegłam w prawo zamiast w lewo. W sumie od razu zorientowałam się, że coś mi tu nie gra, ale postanowiłam być konsekwentna. Zwłaszcza, że oprócz mnie za niewłaściwy blok biegły jeszcze dwie inne osoby. Oczywiście za wybranym budynkiem stała dwójka, a nie jedynka, ale przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. W drodze na właściwą jedynkę przyspieszyłam, żeby nadrobić stracony czas i... zaczęłam tracić przyczepność. Biec się nie dało. Szybkim marszem dopadłam jedynki, wróciłam po dwójkę i poleciałam szukać trójki.
Zerwała się śnieżyca. Siekało po twarzy ni to śniegiem, ni to marznącym deszczem, zasypywało mapę, mroziło dłonie, utrudniało patrzenie i poruszanie się. Zaczęła narastać we mnie złość. A kiedy do piątki "pobiegłam" w drugie lewo, zamiast w to pierwsze, miałam ochotę pogryźć mapę, wypluć ją w pierwszą napotkaną kałużę i wrócić do bazy i do domu. Furia targała mną straszna. Z drugiej strony wiedziałam, że jeśli zrezygnuję, to potem będę żałować. Sfrustrowana poszłam dalej. Już nawet nie próbowałam biec, szczególnie po zaobserwowaniu kilku spektakularnych upadków tych ambitniejszych zawodników, co to muszą szybko. Najbardziej irytował mnie punkt potrójny, bo wracanie wciąż w to samo miejsce wydawało mi się bezsensowne i chwilami czułam się jak pies kręcący się za własnym ogonem. Od połowy trasy chlupotało mi w butach i w zasadzie mogłam przestać omijać kałuże. Musiałam też nieco przyspieszyć, bo na marsz to jednak byłam za lekko ubrana. Od czternastki żyłam już nadzieją, że blisko, a po piętnastce tak się ucieszyłam, że koniec, że przestałam patrzeć na mapę i na metę pobiegłam za innymi. Inni oczywiście po chwili zniknęli mi z pola widzenia, na szczęście T. wypatrujący mnie przed szkołą wykierował gdzie trzeba. W zasadzie byłam pewna, że będę najostatniejsza z ostatnich, a tu okazało się, że kilku osobom udało się dotrzeć na metę jeszcze po mnie. Jak oni to zrobili? Nie wiem.
Jeśli za miesiąc, na kolejnym biegu znowu będzie ciemno, zimno, mokro i ślisko to ja nie wiem... Chyba mi się nie zechce...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz