- W sobotę to już wreszcie się wyśpię do oporu - pomyślałam w piątkowy wieczór i od razu przypomniałam sobie, że przecież wcale nie, bo w sobotę jest FalInO. Wobec tego faktu, w sobotę faktycznie nie wyspałam się do oporu i świtkiem pojechaliśmy do Falenicy. O 9.07 zrównaliśmy się z pociągiem, którym miała nadjechać B. Sz. i telefonicznie upewniłam się, że faktycznie jest w środku i pozwoli się porwać ze stacji.
W bazie zawodów czekał na nas już D. M., silny, zwarty i gotowy, z wypełnioną kartą startową w garści. Organizator trochę się zdziwił, że chcemy iść we trójkę (bez T., bo on na biegi), a nie indywidualnie i widać było, że chce zaprotestować, ale zdusił w sobie protest i wydał trzy mapy. Chyba nas po prostu lubi:-)
Na brzegu mapy pstrzyło się coś z tysiąc pińćset maleńkich wycinków, które trzeba było znaleźć na mapie głównej, a potem w terenie oczywiście. W trzy osobogłowy raz, dwa dopasowaliśmy wszystko i całe szczęście, że tak szybko, bo w ogrzewanej szkole, w pełnym rynsztunku bojowym ociekałam potem i dyszałam z wywalonym jęzorem. Minus dziesięć stopni na zewnątrz sprawiło mi prawdziwą przyjemność.
Zostałam mianowana nosicielką i strażniczką karty, bo B. nigdy nie nosi i nie wie jak to się robi, a D. zawsze gubi. Miałam więc na cały etap zagwarantowany stres, bo funkcja wielce odpowiedzialna, w przeciwieństwie do mnie.
Autor trasy nie zawiódł mnie i pierwszy punkt stał w tradycyjnym miejscu. Od razu mi się przypomniało, jak raz tam nie postawił i jak zdezorientowana się wtedy poczułam. Teraz było OK. Postanowiliśmy najpierw rozprawić się z punktami na południe od ulicy Podkowy, a potem przesuwać się na północ. Z jednym wycinkiem to nam autor zrobił psikusa, bo pominąwszy, że ten sam fragment pojawił się trzy razy, to akurat zaczęliśmy namierzać się na fragment wycięty i przesunięty. Dopiero kiedy w wytypowanym przez nas miejscu nie było tego, co trzeba, popatrzyliśmy dokładniej w mapy. Trzy pinoki, a tak daliśmy się podejść. Co prawdą naszym głównym zajęciem było gadanie, a nie patrzenie w mapy, ale jednak.
W zasadzie trasa była łatwa, lekka i przyjemna, tyle, że nie układała sie w logiczny ciąg do przejścia i trochę trzeba było ją brać zygzakiem. Za to biegowe lampiony z daleka przyciągały wzrok i praktycznie nie trzeba było ich specjalnie szukać. W ich wypatrywaniu wyspecjalizował się D., który tylko rzucał raz okiem po okolicy i mówił:
- Tam jest!
Na wydmie mieliśmy trochę problemów z przedostaniem się na jej drugą stronę.Szeroki pas biegaczy z Biegów Górskich ciągnął się po horyzont, a strach było im wejść pod nogi, żeby nie zadeptali. Po godzinie czekania (no, może ciut krócej) wreszcie pojawiła się między nimi drobna luka, przez którą prześlizgnęliśmy się na drugą stronę. Ufff.
Do bazy wróciliśmy ze wszystkimi punktami, w limicie czasu, można więc odtrąbić sukces i szykować się na jutrzejsze zawody.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz