Drugi etap miał być łatwy, po najbliższej okolicy ogniska. Tak zapewniał nas P. wydając mapy. Tylko radził się sprężać, bo niedługo mieli iść zbierać trasę.
Mapa składała się z siedmiu kawałków, z których cztery były zlustrowane, a wszystkie obrócone. Nie tracąc czasu na żadne wydumane kombinacje wyjęliśmy nożyczki i taśmę klejącą i poskładaliśmy to jakoś do kupy. Co prawda wyszło nam pięć kawałków zlustrowanych, ale jeden w te czy we wte nie robi różnicy. D. wręczył mi ten efekt prac ręcznych i kazał prowadzić. Na szczęście najbliższy punkt - PK 3 - leżał blisko ostatniego z poprzedniej trasy i jeszcze pamiętałam jak tam dojść. Tak nie do końca mi pasowała jego szczegółowa lokalizacja w terenie, ale że nie było większego wyboru, to wzięłam. Na kolejny, ósemkę, grzbietem, za "rzeczkę", na górce. Spoko.W międzyczasie oczywiście D. wysforował się do przodu i tyle w temacie prowadzenia. Dziewiątkę zlokalizowaliśmy, bądź też był to produkt dziewiątkopodobny. Dziesiątki i jedenastki nie było. Dziesiątka, czyli ósemka z poprzedniej trasy na pewno jeszcze niedawno była w miejscu gdzie się znajdowaliśmy (chociaż dla mnie wszystkie drzewa są takie same, ale D. mnie przekonał), założyliśmy więc, że organizatorzy zebrali już lampiony. Po jedynkę została oddelegowana A., a my z D. kombinowaliśmy gdzie i jak iść dalej. Piątka wydała nam się najrozsądniejszym rozwiązaniem. Przyjąwszy założenie, że mapa została pocięta wzdłuż dróg, ruszyliśmy. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, a piątki ani śladu. Wcale się nie zgubiliśmy, tylko im bardziej szliśmy, tym bardziej wiedzieliśmy gdzie nas nie ma, jak pięknie ujął to D. Kiedy już upewniliśmy się, że nie ma nas ani na piątce, ani na czwórce, ani na żadnym innym punkcie, postanowiliśmy iść przed siebie, w nadziei, że w końcu droga zaprowadzi nas do cywilizacji. Kiedy doszliśmy do jeszcze większej drogi, nasza nadzieja na cywilizację wzrosła. Ustaliliśmy kierunek marszu i chociaż nie byliśmy pewni czy oddalamy się od mety, czy przybliżamy do niej, poszliśmy przed siebie, bo co będziemy stać. Ostatecznie:
"Wędrówką jedną życie jest człowieka;
Idzie wciąż,
Dalej wciąż,
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?
Dokąd? Skąd?"
Kiedy już wydawało się, że nie dowiemy się "dokąd? skąd?", Opatrzność zlitowała się nad nami i zesłała nam drobną pomoc. Tym nadprzyrodzonym sposobem trafiliśmy do PK 6 - przydrożnego krzyża. Obok, na górce, miała być siódemka. Ponieważ w międzyczasie przechwyciłam naszą mapę-sklejankę, zarządzałam kierunkiem poszukiwań. Umknął mi tylko drobny fakt, że byliśmy na fragmencie zlustrowanym. W związku z tym bezskutecznie przeszukaliśmy niewłaściwą stronę drogi, po czym ruszyliśmy w przeciwnym do założonego kierunku. Teren coraz bardziej się nie zgadzał i w końcu zaczęło nas to zastanawiać. Kiedy brutalna prawda wyszła na jaw byłam gotowa zabić się własna pięścią. Nie jest to jednak takie łatwe jak by się wydawało, więc odpuściłam. Rozpaczliwie szukając jakiegoś wytłumaczenia zaistniałej sytuacji, bezradnie rozglądałam się po lesie, nie chcąc spojrzeć w oczy współtowarzyszom. Mój wzrok zatrzymał się na lampionie. I na niewielkiej skarpie.
- O! Czwórka! - sprytnie odwróciłam uwagę od swojej pomyłki.
- Gdybyśmy poszli we właściwą stronę, to nie mielibyśmy jej - przekonywałam dalej.
Łyknęli, albo nie chcieli mi sprawić przykrości i ucieszyli się z czwórki. Byliśmy już dokładnie zlokalizowani, wiedzieliśmy jak dojść do brakujących punktów, zaistniała tylko jedna drobna, nieprzewidziana przez nas okoliczność. Robiło się ciemno. Oczywiście, że nie mieliśmy latarek, bo trudno nazwać latarką maleństwo, które A. wyciągnęła z kieszeni. Musieliśmy podjąć bolesną decyzję - odpuszczamy piątkę na rzecz siódemki. Siódemka szukana już po właściwej stronie drogi odnalazła się od razu i pognaliśmy do dwójki, bo i tak była po drodze. A potem już prościutko na metę, gdzie P. czekał tylko na nas. W ostatecznym rozrachunku nie zebraliśmy tylko jednego punktu i jeszcze zmieściliśmy się w lekkich. Na mecie przystanęliśmy jedynie na niezbędną chwilę i co sił sił w nogach pomaszerowaliśmy dalej, bo do samochodu mieliśmy jeszcze kilometr przez las. Po ciemku, jakby ktoś nie pamiętał.
Już z samochodu odwoływałam akcję ratunkowo-poszukiwawczą, którą T. zaczął zupełnie niepotrzebnie organizować. No bo co? My się zgubiliśmy? My? My tylko nieco przedłużyliśmy pobyt w atrakcyjnych okolicznościach przyrody!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz