- Mróz za mordę wziął i trzyyyymaaaa - pomrukiwałam sobie pod nosem adekwatną piosenkę w sobotę wieczorem, kiedy już udało mi się rozgrzać po FalInO.
W niedzielę, niestety, mróz wciąż trzymał. Kiedy rano popatrzyliśmy na termometr, bliżej było do -20 niż -15. Brrrr... No, ale TMWiM... Szkoda odpuścić. Poza tym tegorocznego teemwuema chodzę z nowym partnerem, to głupio zacząć od wystawienia go do wiatru.
Do ostatniej chwili łudziłam się, że baza zawodów jednak będzie w szkole, a nie przed nią i moje rozczarowanie było bardzo bolesne. Szczególnie, że przyjechaliśmy ponad pół godziny przed moim startem, bo T. chciał jeszcze pobiec przed marszem. W ramach protestu przeciwko wszystkiemu nie wysiadłam z auta, tylko grzałam się w nim do ostatniej chwili. Ostatnia chwila nadeszła w postaci D. M., który zapukał w okno i dał znak, że komu w drogę, temu karta startowa.
Wszystkie kategorie miały taką samą mapę, tylko każda kolejna wyższa - bardziej. Zaniepokoił mnie nieco limit czasu - 110 minut plus jeszcze trzydzieści. Hmmm, w takim mrozie... Szybko ustaliliśmy marszrutę i czym prędzej ruszyli. Znowu zostałam operatorem karty startowej i muszę się przyzwyczaić, że teraz tak już będzie. Będzie pewnie do czasu, aż zgubię:-)
Szło nam całkiem sprawnie - PK 7, PK 1, PK 2 - aż do PK 3. Mapę mieliśmy pełną (na tym kawałku), dojście na pierwszy rzut oka prościutkie, a nam udało się zgubić. Chwila dekoncentracji i zamiast obok Chryzantem wylądowaliśmy na Bonapartem. Po chwili bezładnej szamotaniny w krzakach wróciliśmy do skrzyżowania Chryzantemy z Barcewiczem, ustawiliśmy mapy, tak jak trzeba i ... znaleźli, co było do znalezienia.
Cztery kolejne punkty miały tę przypadłość, że na mapie były oznaczone kółeczkami bez treści (tę trzeba było wybrać spośród dziesięciu) i nie wiadomo było, czego się spodziewać i czego szukać. Dla pewności, że trafimy, nie pchaliśmy się na azymut, tylko jak długo się dało - drogami. Taktyka okazała się dobra, dopasować coś tam się udało i po wzięciu niezbędnego minimum czterech białych kółeczek, wróciliśmy na pełną mapę. A na pełnej - wiadomo - zawsze jakoś się dojdzie.
Z D. dobrze mi się chodzi, bo obydwoje nie jesteśmy zbyt ortodoksyjni w temacie punktów właściwych i stowarzyszonych i cieszymy się jeśli w ogóle jakiś znajdujemy. Żadne z nas nie obiega punktu w promieniu kilometra, jak to robi T. i tym sposobem nie nabijamy zbędnych kilometrów. A że czasem trafią się jakieś stowarzysze? Oj tam, oj tam ...
Po etapie dopadłam do ciepłego wodopoju i piłam aż ciepełko dopłynęło mi do stóp. Wiedziałam, że będą z tego kłopoty, ale nie potrafiłam się oderwać. Do tego zaserwowano jeszcze mrożone ciasto i mrożone wafelki - co kto chciał:-)
Etap drugi litościwie był już krótszy - limit czasu tylko 45 minut. Odetchnęłam z ulgą, bo miałam wrażenie, że już odpadają mi odmrożone fragmenty ciała. Fakt, że trochę ciała chcę się pozbyć, ale przecież nie w taki brutalny sposób!
Mój odmrożony mózg żadną miarą nie chciał już działać i ciężko szło mi dopasowywanie elementów mapy. Robiłam więc bardzo mądrą minę i liczyłam na to, że mózg D. jeszcze działa i jakoś zaliczymy ten etap. Przyłączył się do nas "stary" pinok - B. T. , więc tym bardziej liczyłam na sukces. Niestety, wymiękł już po pierwszym punkcie i stwierdziwszy, że jednak jest za zimno, pomaszerował na metę.
Cóż było robić, sprężyliśmy się w sobie i znaleźli, co trzeba. Skala mapy - 1:5000- pozwoliła autorowi nastawiać stowarzyszy w zasięgu wzroku i niemal ręki i co chwilę trzeba było podejmować trudne decyzje. Braliśmy głównie na zasadzie - ten lampion jest ładniejszy. Kawałek trasy przeszliśmy z M. G., bo napatoczył nam się na punkcie, a jak wiadomo, co trzy głowy to nie mniej.
Na koniec okazało się, że do szczęścia brakuje nam jednej kapliczki i mimo, że byliśmy już w lekkich, poszliśmy jej szukać. Prawdę mówiąc znaleźliśmy wyrób kapliczkopodobny i aż jestem ciekawa, czy nam zaliczą.
Kiedy dotarliśmy wreszcie na metę, bardzo ucieszyłam się na widok T., bo to oznaczało powrót do domu. I co? I okazało się, że wcale nie, bo on jeszcze idzie biegać. Pomyślałam sobie różne brzydkie rzeczy, ale zmilczałam, bo następnego dnia miał iść na obcięcie nogi, więc wiedziałam, że chce się nabiegać na zapas. Odpaliłam autko, zamknęłam się w nim i przez pół godziny wmawiałam sobie, że jest mi coraz cieplej. I ani się obejrzałam, to znaczy nim się rozgrzałam, T. już wrócił. W ostatniej chwili, bo właśnie razem z autkiem zaczynałam wpadać w rezonans od trzęsiawki z zimna.
Jak to dobrze, że teraz czeka mnie cały jeden dzień bez InO:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz