T. od wczoraj uziemiony w szpitalu ze swoim kolanem, a ja zamiast robić w domu za Penelopę i wiernie czekać jego powrotu, wybrałam się na KoszarInO. Żeby zachować pozory postanowiłam robiąc jedną z dojściówek, zajrzeć do niego, bo było prawie po drodze.
Na dojściówce od razu pojawiły mi się problemy. Zanim doszłam do kościoła z jego tablicami, co to jedną trzeba było przeczytać, zrobiło się całkiem ciemno. Latarkę owszem - miałam, tyle, że w plecaku, a ten plecak był schowany w kolejnym plecaku. Taszczyłam masę tobołów, bo to rzeczy dla T., lampiony dla D., upominek dla A. Za nic nie chciało mi się w tym wszystkim szukać latarki. Odpuściłam, zwłaszcza, że mróz zaczął mi przegryzać dłonie. Kolejne dwa punkty znalazłam i przy świetle ulicznych latarni spisałam już bezproblemowo i po ich zaliczeniu zboczyłam w stronę szpitala. Doszłam do Chałubińskiego i co? Jedno przejście dla pieszych dwadzieścia kilometrów w prawo, drugie tyle samo, tylko dla urozmaicenia w lewo. Zaklęłam szpetnie i pognałam w lewo. Ponieważ telefon z czasomierzem miałam w tym całym plecakowym majdanie, nie wiedziałam czy powinnam się spieszyć, czy nie. Na wszelkim wypadek leciałam wyciągniętym kłusem. Do szpitala wpadłam w stanie przedreanimacyjnym, T. zszedł po mnie na dół i czynił honory pana domu. W takim szpitalu to faktycznie nudno, do tego ponuro i od razu poczułam się jakby gorzej. T. też wyglądał mizernie w piżamie i szlafroku, a przecież pojechał tam jako zdrowy, energiczny i kwitnący. Masakracja!
Po dwudziestu minutach wyrwałam się na wolność i pognałam kontynuować dojściówkę. PK 4, co to znowu na tablicy wysoko i drobnym druczkiem, litościwie podyktowali mi inni uczestnicy zabawy, bo w międzyczasie na trasie zrobiło się tłoczno. Przy okazji dowiedziałam się, czego nie udało mi się odczytać przy kościele:-) PK 5 nie było tam, gdzie powinien być i nie idąc na żadne kompromisy, że może jednak wziąć stowarzysza, wpisałam BPK. Reszta w normie.
Kiedy dotarłam w końcu na start byłam przemarznięta, zmęczona i głodna. Przedostatnim zrywem pobiegłam (dosłownie) zrobić drugą dojściówkę, która na szczęście miała tylko cztery punkty i już mogliśmy z D. iść na trasę właściwą. Mapa nie była jakoś strasznie zwydziwiana, taka dla ludzi, a jedynym problemem było liczenie do osiemdziesięciu ośmiu. Zanim doszliśmy do tej liczby, D. wyjaśnił mi do czego służą liczby zespolone, przy okazji poszerzając moje słownictwo o obce mej duszy zwroty: rezystor, cewka, kondensator. Nie żebym ich wcześniej nie słyszała, ale co wykład, to wykład - poszerza horyzonty. W międzyczasie od niechcenia zbieraliśmy kolejne PK i za nic nie mogliśmy się doliczyć tej ich wartości. To znaczy D. nie mógł się doliczyć, bo chyba użył z rozpędu części urojonej, ja stosując zwykłą arytmetykę na poziomie podstawówki wyliczyłam, że zaraz będziemy mieć nadmiar jeśli nie przystopujemy. No to przystopowaliśmy i zamiast PK za 14 punktów, wzięliśmy za 2. A potem to już meta (w kawiarni) i ciepło, ciepełko, cieplusiątko .... I jedzenie.
Ale myślałby kto, że to już koniec atrakcji. Gdzie tam? We wnętrzu mogliśmy zaliczyć jeszcze dwie małe traski. Jedna po prawdzie była wewnętrzno-zewnętrzna, ale ja ograniczyłam się do tej cieplejszej strony, z jednym krótkim wypadem za drzwi. Lataliśmy jak wariaci po całym lokalu, aż inni goście zaczęli się dopytywać co to za zabawa. No to sobie ulżyłam i popropagowałam. Jak przystało na wypełniającego swoje obowiązki pinokia:-)
Oprócz fajnej zabawy, udało mi się dokonać jeszcze czegoś ważnego - zmniejszyłam różnicę w ilości zdobytych punktów do książeczki między mną a T. Jak dobrze pójdzie, to może zdążę go przegonić zanim znowu zacznie śmigać na wszystkich biegach i marszach:-)
fajnie
OdpowiedzUsuń