- To ja sam pojadę.
O, co to - to nie! Jeszcze nie odrobiłam całej różnicy punktów w książeczce, a ten chce zbierać kolejne beze mnie!? Choćbym się miała przeczołgać po tym lesie, to pójdę - postanowiłam.
Rano za nic nie mogłam się dobudzić. A jak już się obudziłam, to nie mogłam wstać. T. już gotowy czekał w blokach startowych, a ja wciąż przecierałam oczy i ziewałam. W końcu jakoś udało mi się zwlec i łaskawie dałam się dowieźć na start.
- Na orientację - bardziej stwierdziła niż spytała miła osoba w rejestracji.
- Tak po nas widać? - zdziwiłam się.
- Nie, już poznaję.
Od razu zrobiłam rachunek sumienia, co takiego zrobiłam, że zostałam zapamiętana, ale żadna piramidalna głupota, którą bym mogła zasłynąć nie przyszła mi do głowy.
- Ot, człowiek się sławny robi - cieszyłam się w duchu.
W tym sezonie trasy są w innym miejscu niż przywykłam i prawdę mówiąc bałam się, że zgubię się już w drodze na pierwszy punkt i będzie totalny obciach. Wiedziałam, że biegiem nic nie nadrobię, bo odkąd T. nie biega treningowo z powodu nogi, to ja solidarnie też nie. Kondycja wróciła mi do normy, czyli do braku kondycji.
Wzięłam mapę i byłam na tyle przytomna żeby sprawdzić gdzie jest północ i ustawić ją jak trzeba.
- Aha, za budynkiem, przy ogrodzeniu - zlokalizowałam jedynkę. Sądziłam, że T., który startował praktycznie razem ze mną, będzie miał ten sam punkt, ale pobiegł gdzie indziej. W pierwszym odruchu chciałam za nim, ale udało mi się opanować impuls.
Na dwójkę nie szło inaczej, jak tylko na azymut. Przysiadłam, starannie przyłożyłam linijkę kompasu między punktami, północ do północy i nie spiesząc się ruszyłam. Może bym nawet i pobiegła gdybym tak nie zesztywniała z przerażenia.
- Na azymut? Taki kawał?
Kawał miał co prawda jakieś marne 200 metrów, ale na przełaj przez las, a nie po ścieżkach, które sobie można liczyć. O dziwo wyszłam dokładnie na punkt. Na trójkę pozwoliłam sobie już odważniej, czyli lekkim truchtem. Zamiast na punkt wybiegłam na zakręt linii energetycznej, ale za to dokładnie wiedziałam gdzie jestem i co robić dalej. Przy czwórce pamiętałam żeby sprawdzić kod lampionu i wziąć właściwy, bo obok siebie stały dwa - jeden męski, drugi damski. Nawet długi przebieg na piątkę udało mi się pokonać nie tracąc azymutu - wprost na punkt. Przy piątce przestałam się już bać. I słusznie, bo pozostałe PK też nie sprawiły mi żadnych trudności.
- Żeby tak po lesie, jak po sznurku???? - dziwiłam się sama sobie i swoim umiejętnościom nawigacyjnym. I kiedy biegłam ostatnią prostą, już na metę, poczułam jak zalewają mnie te mityczne endorfiny. Musiało ich być co najmniej z pięć, bo czułam się szczęśliwa, lekka, pełna energii, ba - niemal niezwyciężona.
Teraz to strach się bać co to będzie na "Warszawa Nocą" :-)))
T. uwiecznił mój endorfinowy finisz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz