Jeszcze mi nie wyparowały endorfiny po WesolInO, a tu już Warszawa Nocą. Ponieważ to już ostatnia szansa na poprawienie (lub pogorszenie) swojego ostatecznego wyniku, bałam się, że tradycyjnie coś sknocę i pogubię się na którymś punkcie. O dziwo, od razu udało mi się zlokalizować na mapie start, co na ogół zajmuje mi sporo czasu. Do pierwszego punktu ruszyłam ostrożnie, ale zaraz się zorientowałam, że to przecież za najbliższymi blokami. Pobiegłam. Dwójka - dosłownie rzut beretem i to bez antenki. Do trójki już dalej, ale też łatwo. Biegłam leciutkim truchtem, żeby zachować siły na całą trasę, bo kondycja po zimie jakoś się odmeldowała i nie widać żeby planowała wrócić. Za to z nawigacją całkiem dobrze. Kolejne punkty szły jak po maśle i nawet nie musiałam się specjalnie zatrzymywać żeby studiować mapę - rzut oka i do przodu! Najwyraźniej dobrze robi mi odseparowanie się na marszach od T., bo zmusiło mnie to do samodzielnego myślenia. Nie żebym nie ufała D., z którym teraz chodzę, ale sumienie, honor, przyzwoitość (niepotrzebne skreślić) nie pozwalają mi obarczać go całą odpowiedzialnością. No więc myślę, kombinuję, czuwam, pilnuję i chyba w końcu zaczynam ogarniać.
Cała trasę przebiegłam bez ani jednego zawahania się, może nie do końca optymalnie, ale nie gubiąc się, nie krążąc bezsensownie i nie biegnąc za innymi. Dłuższy przebieg z 10 na 11 dał mi trochę w kość i musiałam przejść w tryb spacerowy. Starość nie radość:-(
Już w drodze z mety do bazy zaczęłam się niepokoić dlaczego tak dobrze mi poszło i aż sprawdziłam mapę, czy aby w pośpiechu na starcie nie chwyciłam mapy dla początkujących. Ale nie!
Ostatecznie uplasowałam się dokładnie w połowie stawki, ale tym razem nie z powodu głowy, tylko nóg. Ponieważ głowa dla mnie ważniejsza, mimo dalekiej pozycji, mam poczucie sukcesu.
Za to T., który zajął ósme miejsce, marudzi, że mogło być lepiej. Temu to nigdy nie dogodzi!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz