Po FalInO szybko otrząsnęliśmy się z szoku mapowego i po krótkim relaksie w domu ruszyliśmy do Mińska na Czołóweczki. Po drodze uzgodniliśmy, że idziemy lajtowo, bez biegania i niekoniecznie na wszystkie punkty. I co? Ledwo dojechaliśmy, a już T. z D. uknuli plan, że jednak ja pójdę z D., a T. sam. A jak sam, to wiadomo - trasę przebiegnie i zbierze wszystko. Ale niech mu tam. Ja przynajmniej miałam pewność, że się nie nadwyrężę, bo D. ma rozsądny stosunek do marszów.
Start był masowy - biegacze, marszanci i rowerowcy. Udało się nie dać zadeptać i spokojnie ruszyliśmy. Plan był taki - najpierw jak się da najdłużej asfaltem, potem wzdłuż rzeczki, potem na środek mapy, punkty bonusowe, a potem zobaczymy ile czasu nam zostanie. Po zebraniu drugiego bonusu, kiedy już udało nam się ustalić gdzie właściwie jesteśmy, okazało się, że zatoczyliśmy koło i bliżej nam do mety niż na resztę punktów. Wróciliśmy ponownie na środek mapy, bo to całkiem dobra baza wypadowa. Wypadliśmy z niej na kolejne dwa punkty, a potem zadzwonił budzik oznajmiając, że mamy pół godziny do limitu czasu. Najdalsze punkty musieliśmy sobie odpuścić. W drodze powrotnej zgarnęliśmy jeszcze dwa z trzech najbliższych i udało nam się zmieścić w czasie.
Chyba ze trzy razy podczas zawodów spotkaliśmy, na różnych punktach, T. i wydaje mi się, że to nie były przypadkowe spotkania. Tak jakoś wyglądało, że wciąż skrada się za nami.Tylko po co wysyłał mnie z D., a potem pilnował, w międzyczasie zaliczając swoją trasę???? Chyba coś nam nie dowierza!
Na mecie, jak już wszystkim udało się wrócić, zostaliśmy uhonorowani pamiątkowymi "medalami", a zwycięzcy całego cyklu statuetkami. Na koniec jeszcze zdjęcie strażackie i ... do zobaczenia na Lampionadzie:-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz