Smoka miałam wyjątkowo oswajać w towarzystwie T., tylko z tego powodu, że nie było trasy TZ. Już na starcie dołączył do nas D., bo przywykł, że chodzimy razem. Tym sposobem miałam niezłą obstawę i nie musiałam się niczego bać. Nawet Smoka!
Mapa wyglądała podejrzanie prosto i jedynym obwarowaniem było zaliczenie punktów z dwóch smoczków. Baardzo wydało mi się to podejrzane, no bo jak to? Zaliczyć etap bez wchodzenia nawet na wszystkie wycinki? Byłam pewna, że coś musieliśmy przeoczyć. Panowie nie dali mi się jednak długo tym martwić, bo po prostu ruszyli. Od razu pojawiły się odmienne koncepcje, po który punkt i którędy idziemy. Między dwoma samcami alfa zaczęło lekko iskrzyć. Jasne, że żaden by się do tego nie przyznał i obaj udawali, że niby nic, ale idąc między nimi czułam jak ładunki elektryczne przeskakują przeze mnie w te i we wte. Na szczęście to kulturalne chłopaki i dały radę.
Najwięcej atrakcji dostarczyły nam okolice jeziorek - błoto po pas i skarpa do nieba. Błoto się wykruszy, ale na skarpie myślałam, że wyzionę ducha. Muszę chyba trenować na schodach (na szczęście mam w domu), bo podejścia to moja słaba strona.
Liczeniem zbieranych punktów w ogóle się nie zajmowałam, bo dla mnie to najnudniejsza i całkiem zbyteczna część zabawy. Na szczęście T. jest specjalistą od tego, więc przeliczał i pilnował ile jeszcze. Ja zajmowałam się wpisywaniem kodów w kartę, bo już mi to weszło w krew i idzie coraz lepiej. Tyle tylko, że zanim ja skończyłam swoją działkę, to chłopaki już ruszali i na mapę musiałam patrzyć w marszu. W efekcie ciągle byłam zacofana i chcąc nadążyć nawigacyjnie za nimi musiałam myśleć dwa razy szybciej. Mało mi się obwody nie poprzepalały. A w sumie to wcale nie musiałam mapy pilnować - przecież by mnie nie zostawili. Ostatecznie kto ma kartę startową, ten jest najważniejszy!
Na mecie tym razem nie było krakersowych kanapek (niedopatrzenie organizacyjne), ale za to smaczne ciasto w ilości 2 kawałki na łeb (tak trzymać!). Czyli więcej kalorii pożarłam niż straciłam na etapie. Całe chodzenie znowu się zmarnowało:-(
Aaaaaa i na mecie był MISTRZ! Zwycięzca Skorpiona na 100 km - P. W. we własnej osobie. Dobra, pochwalę się - udało mi się nawiązać z NIM bliski kontakt fizyczny (to znaczy dotknęłam GO palcem wskazującym i teraz ten palec muszę sobie oprawić w ramki).
Jednym słowem - wieczór pełen wrażeń!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz