Z drugim etapem nie ociągaliśmy się zbytnio, bo trzeba było iść póki rozpierała mnie energia. Chapsnęłam więc batonika (niby rzuciłam słodycze, ale przecież ciemny las w środku nocy jest okolicznością łagodzącą, nieprawdaż?), zapiłam herbatą i ruszyliśmy. To znaczy nie żeby od razu w las, tylko stanęliśmy zobaczyć co nam tak łopoce na chorągiewkach. No to z jednej strony łopotał schemat, a z drugiej wycinki. Na szczęście wycinki udało się raz dwa dopasować i zgarnąwszy po drodze towarzyszki poprzedniego etapu teraz już dosłownie ruszyliśmy.
Trochę się martwiłam, że na takim łatwym etapie nie trafi się żadna przygoda życia, więc próbowałam sama taką zorganizować. Darek chciał z pierwszej chorągiewki wrócić na dużą drogę, zejść na południe i znowu wbić na kolejną chorągiewkę, a ja zarządziłam, że idziemy od razu na południe. Niestety w pewnym momencie ścieżka się rozwidlała i trzeba było zdecydować - w prawo, czy w lewo. Darek zdecydował, że w prawo. Szliśmy, szliśmy, szliśmy, a tu lampionu ani śladu. Sprawdziliśmy kawałek w prawo, kawałek w lewo i ... wróciliśmy na punkt L, z którego przyszliśmy. Na szczęście odległości nie były duże i przejście na PK F naokoło nie nadwyrężyło zbytnio naszych sił. Kosmie i Izie udało się przejść skrótem, więc najwyraźniej trzeba było wybrać lewą odnogę. Ale oj, tam.
Dalej z przygodami było jeszcze gorzej, bo praktycznie szło się dużymi drogami i tylko na chwilę schodziło z nich gdzieś w bok po punkt. Ja robiłam za krokomierz, Darek pilnował kierunku. Przystopowało nas dopiero przy PK I, bo rowy owszem były (co prawda bliżej siebie niż na rysunku), ale lampionu już nie. Inne zespoły też bezskutecznie szukały w tym miejscu, więc w końcu z czystym sumieniem wbiliśmy bepeka i poszli dalej. Zlustrowane D i E chwilę nas zatrzymały, ale przy czteroosobowej tyralierze dołki nie miały szans i musiały się ujawnić.
Na mecie czekała nas niespodzianka - prawie dwa kilometry powrotu do bazy. Nogami oczywiście. Bez mapy.
- Prosto, w prawo, w lewo i już baza - podał nam namiary organizator i poszliśmy, bo ze stania i tak nic by nie wynikło. Poszliśmy prosto, potem faktycznie było skrzyżowanie, więc w prawo, a potem nic, nic i nic. Zaczęliśmy się z lekka niepokoić, czy aby na pewno mieliśmy skręcić w prawo, bo może jednak w lewo? Nawigacja, którą włączyły dziewczyny potwierdziła, że idziemy dobrze, aczkolwiek wcale nie przekonała do końca. Tymczasem był środek nocy, żywego ducha w okolicy żeby zasięgnąć języka, we wszystkich mijanych domach pogaszone, a wieś zaczęła się kończyć. Wizja powrotu na metę żeby dokładnie dopytać się o drogę raczej odpadała, założyliśmy więc, że gdzieś w końcu dojdziemy. I rzeczywiście, zanim do końca straciliśmy nadzieję, doszliśmy do główniejszej drogi i zaraz za zakrętem ukazał nam się upragniony budynek.
Podczas obu etapów i dojściówek przeszliśmy w sumie szesnaście kilometrów z hakiem i coraz bardziej czułam je w nogach. Marzyłam tylko o kąpieli i śnie. Ale gdzie tam. Pod prysznicami została już tylko zimna woda, więc mycie było mocno powierzchowne i dotyczyło jedynie newralgicznych części człowieka. A spać nie pozwoliła liczna młodzież rozlokowana razem z nami na sali gimnastycznej. Z jednej strony ich rozumiałam, że takie zawody to dla nich emocje, że są w grupie, więc jakieś tam interakcje wzajemne, że młodzi, więc więcej siły mają, ale z drugiej strony mogliby trochę brać pod uwagę, że spora część osób odczuwa jednak potrzebę snu w okolicach godziny drugiej, trzeciej, czwartej. Jednym słowem miałam ochotę poukręcać im te rozwrzeszczane łebki, ale moje dobre wychowanie, a może przede wszystkim zmęczenie i pioruński ból nóg (skurcze) ocaliły im życie.
Tak sobie marzę, że fajnie jakby były takie dźwiękoszczelne pomieszczenia w każdej bazie zawodów...
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz