Druga noc nie wyzwoliła już we mnie takiego entuzjazmu jak pierwsza, energia kształtowała się na poziomie zerowym, za to współczynnik senności dramatycznie wzrastał. Do tego mieliśmy ostatnią minutę startową. Umówiliśmy się z Anią M., że idziemy razem, i jakoś wybłagała żeby puścili ją jeszcze po nas. Ani my, ani ona nie mieliśmy szans na zwycięstwo w całej rywalizacji, więc nasze stramwajenie się nie wpływało i tak na wyniki.
Tym razem organizatorzy wywieźli nas w siną dal, ale przynajmniej na starcie było porządne ognisko i kiełbaski, których nie trzeba było samemu piec, tylko dostawało się gotową z rusztu - ot, taka odrobina luksusu. Ponieważ start się trochę opóźniał wrąbałam profilaktycznie pół kiełbaski, bo licho wie ile czasu miałam spędzić w lesie. Ostatecznie lepiej być z pełnym żołądkiem niż z pustym.
Pierwszy etap - "Przechylona ścieżka" jakoś dramatycznie groźnie nie wyglądał. Postanowiliśmy pójść wariantem dolnym i już na pierwszym wycinku nas zastopowało. Najpierw przymierzaliśmy się do dwójki, potem do czwórki, w końcu stanęło na czternastce. Znaleźliśmy odchodzącą ścieżkę, charakterystyczne drzewo, granicę kultur, tylko lampionu nie było. Przy proporcji 3:1 na korzyść czternastki zarezerwowaliśmy bepeka (jeszcze bez wbijania) i poszli próbować dalej.
Ciut na północ wyhaczyliśmy szóstkę, po czym bezskutecznie usiłowaliśmy dopasować coś do kolejnego wycinka. Ze schematu wynikało, że brzegiem wycinka powinna iść droga, a w rogu odchodzić ścieżka. W realu przez środek przechodziła duża droga. Jeszcze raz przeczytaliśmy opis, czy czasem wycinki nie są zubożone o treść, ale autorka zarzekała się, że tylko płotów nie naniosła. Napotkane zespoły były równie zdezorientowane i też miały jedynie pojedyncze punkty. Odpuściliśmy felerny wycinek i poszli na dwunastkę, która wyjątkowo wynikała nam dość jednoznacznie. Udało się także z trzynastką, ale w następnym miejscu gdzie powinien być wycinek nic nie znaleźliśmy, choć pasowały nam dwa - bez dróg, za to z granicami kultur. Granic było do wyboru, do koloru, tylko znowu ani jednego lampionu. Nawet takiego nadającego się na stowarzysza. Polataliśmy trochę po krzakach i poszli dalej.
Koło PK 3 najpierw przeszliśmy obojętnie, bo do niczego nam nie pasował, ale kiedy pobłąkaliśmy się chwilę po błocku, rozlewisku, a wręcz bagnie od razu uznaliśmy, że ta trójka jest jednak jak najbardziej OK. Byle zebrać chociaż stowarzysza. Siódemkę zlokalizowała Ania, kolejny wycinek olaliśmy, a dół przy czwórce pamiętał Darek z jakichś wcześniejszych zawodów na tym terenie, więc wiedział gdzie iść. Na koniec wbiliśmy tę nie znalezioną czternastkę i oddaliśmy kartę raptem z siedmioma punktami. Mój wkład w ten etap ograniczył się do czesania terenu oraz liczenia kroków. Na mecie okazało się, że nie tylko my mamy taki marny uzysk i tak niekomfortowe odczucia. A jeszcze później okazało się, że z wycinków były pousuwane drogi, ale jakoś autorce umknął ten fakt przy opisywaniu mapy.
Kolejny etap na szczęście okazał się normalny, a w porównaniu do wcześniejszego, wręcz lekki i przyjemny. Mapa składała się z wycinków zachodzących na siebie i nie było głupiego dopisku o zakazie cięcia mapy:-) Oczywiście, że zrobiliśmy to, co lubimy najbardziej - pociachaliśmy mapę i poskładali tak, jak powinna od razu wyglądać. A potem poszliśmy, znaleźliśmy wszystko i wrócili na metę. Ponieważ mieliśmy tylko jedną mapę złożoną do kupy, zaszczyt jej dzierżenia (a więc i prowadzenia wycieczki) przypadł Darkowi. Na początku nie pałał entuzjazmem, ale przecież z dwoma babami nie miał szans wygrać. Dla przyzwoitości czasem zaglądałam mu w tę mapę, żeby wykazać się aktywnością i zaangażowaniem, ale generalnie przez całą drogę nie wiedziałam gdzie jestem i dokąd idziemy. Poza tym tak gdzieś w połowie drogi (a może i wcześniej) zaczęłam wymiękać i coraz więcej wysiłku kosztowało mnie zwykłe przekładanie nóg jedna przed drugą celem przemieszczania się w przestrzeni. Na metę doszłam chyba siłą woli.
W bazie oczywiście życie towarzyskie młodego pokolenia kwitło w najlepsze. A tak się głupio łudziłam, że w końcu się zmęczą:-) Jedna grupa hałasowała za pomocą gitar, druga usiłowała zagłuszyć pierwszą za pomocą różnej maści odtwarzaczy. O ile pierwszy hałas był całkiem przyjemny dla ucha, a nawet dostarczył mi pozytywnych wrażeń, o tyle drugi wzbudził najpierw zdziwienie, a potem zniesmaczenie. Na turystycznej imprezie jakieś łubudubu z odtwarzacza??? No, ludzie, do czego ten świat dąży???
Rano Tomek usiłował wyciągnąć mnie ze śpiwora, który trzeba było spakować, a ja bardzo starałam nie dać się obudzić. Wiadomo, że byłam na przegranej pozycji, ale zawsze parę minut wytargowałam. Wyglądałam żałośnie, mniej więcej jakby mnie po trzech dniach wykopano z grobu. Mogę nie dojeść, nie dopić, ale niedospanie rujnuje mnie doszczętnie. Jakoś przetrwałam całą ceremonię zakończenia imprezy, zapozowałam do pamiątkowej fotki, pomachałam organizatorom i znajomym i wreszcie mogłam dospać w samochodzie.
W sumie bardzo pozytywna imprezka była i nawet jak ponarzekałam, to tak żeby nie wyjść z wprawy:-)
c. d. n. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz