Tegoroczny ZAW-OR zaczął się od podsumowania ubiegłego roku, wręczenia nagród najlepszym marszantom i najlepszym organizatorom, powieszenia medali na szyjach - jednym słowem - dowartościowania wybrańców losu. Też załapałam się na medal, ale tylko brązowy. Za to mój partner - Darek został mistrzem świata, eeee, to znaczy mistrzem Mazowsza w łażeniu z mapą po lasach i miastach.
Ponieważ dla mistrza i wice, wice mistrza żaden ZAW-OR nie jest straszny, jako jedni z pierwszych dorwaliśmy się do map i ruszyli w las. Szwajcarka, części wspólne wycinków, wszystko zorientowane z północą - łatwizna dla nas. Raz, dwa dopasowaliśmy co trzeba, ustalili czy od prawej, czy od lewej idziemy i tyle nas widzieli. Teoretycznie było łatwo, ale w terenie okazało się, że ilość dołków na mapie ma się nijak do ilości dołków w lesie, podobnie ich wielkość miała się nijak do oznaczeń użytych na mapie. Punkty na dołkach braliśmy więc po uważaniu, czyli który dołek uważamy za ładniejszy, ten uznajemy za właściwy. A ponieważ wszystkie PK organizatorzy ustawili w dołkach, więc mieliśmy bardzo uważny etap:-) Na metę wróciliśmy za wcześnie (wg organizatorów) ale na szczęście nie kazali nam wracać do lasu i przyjęli kartę startową.
Drugi etap nie był już tak prosty, a przynajmniej dla mnie, bo dla mistrza, to wiadomo... Największy problem miałam z budową wędki, bo zawsze uważałam, że spławik i haczyk to to samo i w żaden sposób nie mogłam pojąć jak żyłka może być pod wodą, jeśli musi być nad wodą. W związku z tym zamiast na południe uporczywie chciałam iść na północ. Jak ja kocham te wszystkie opisy wymagające znajomości dziwnych dziedzin życia! Zanim więc pojęłam jak to jest z tą wędką, Darek zdążył dopasować część wycinków i mogliśmy ruszyć.
W zasadzie wszystko się zgadzało z tymi jego dopasowaniami, ja, jak przystało na drugi etap, byłam już zdekoncentrowana, więc najczęściej szłam, chociaż chodząc głównie po drogach, nawet z dekoncentracją nie udało by mi się zgubić. Punkty znowu były na dołkach i znowu musieliśmy brać po uważaniu.Dodatkowo wycinki były małe i nijak nie szło ogarnąć jak się ma tysiąc dołków poza wycinkiem do tego na wycinku. Tym sposobem nazbieraliśmy masę stowarzyszy, ale w końcu nazwa Klubu zobowiązuje.
Poza wszystkim był to całkiem przyjemny i relaksujący (umysł, bo przecież nie nogi) spacer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz