wtorek, 14 lipca 2015

Grillowane muszelki.

Po OWRP przezornie wzięłam sobie dzień urlopu, żeby na Griloki dotrzeć w przyzwoitym stanie. Poza tym emocje związane z moją ulubioną imprezą przecież i tak nie pozwoliłyby mi pracować.
Ponieważ byliśmy odpowiedzialni za dowiezienie zegara na start, wyruszyliśmy wczesnym popołudniem, pozostawiając w domu nieutulone w szczęściu (wolna chata) potomstwo.
Po drodze zgarnęliśmy Ł. L., który się nam najął na pasażera i udaliśmy się na podbój Kamieńczyka. Pewnie pobilibyśmy rekord świata w robieniu trino na czas, ale Ł. chciał obfotografować każdy obiekt, więc i my oderwaliśmy tyłki od foteli samochodowych. I dobrze, bo lekki rozruch przed maratonem podobno jest wskazany:-)
Kiedy w końcu dojechaliśmy do bazy, okazało się, że organizatorzy są jeszcze w lesie. Zresztą niczego innego się nie spodziewaliśmy. Po chwili dotarli D. M., A. N. i M. S., a chwilę po nich A. M.
Szybka konsultacja telefoniczna z szefostwem ukierunkowała nas na dalsze działania i po chwili byliśmy zakwaterowani. W końcu i samo szefostwo wróciło z lasu i wspólnymi siłami zorganizowaliśmy sekretariat, rozwiesili banery i zaczęło się przyjmowanie przybywających masowo amatorów grillowania.
Wreszcie "nadejszła wiekopomna chwila" i ruszyliśmy na pierwszy etap. Ł. L. i A. M. poszli z nami, zakładając, że w grupie raźniej.
"Muszelki znad Liwca" na pierwszy rzut oka nie wyglądały jakoś groźnie, a przynajmniej muszelka topograficzna, bo z ortofoto to w sumie nigdy nie wiadomo. Pi razy drzwi dopasowaliśmy położenie tych orto, a fotkę mieliśmy nadzieję zlokalizować gdzieś na trasie.
Początek poszedł łatwo, co napełniło nas optymizmem, ale tylko na chwilę. Zdechło, kiedy weszliśmy na teren ortofoto i nic już nie chciało się zgadzać. To znaczy, tak ogólnie to się i nawet zgadzało, ale jak wiadomo - diabeł tkwi w szczegółach. Trafialiśmy na takie kwiatki, jak dwa lampiony obok siebie, przy czym z mapy wynikało, że właściwy powinien być i tak pomiędzy nimi, czy brak lampionu na zaznaczonym na mapie drzewie, bo w terenie po drzewie został tylko pniak. Przy początkujących budowniczych i rozstawiaczach trasy, to wiadomo - ewidentna ich pomyłka i bez namysłu można wpisać bepeka, ale przy starych wyjadaczach, to już człowiek raczej szuka błędu po swojej stronie. Szukając więc tego błędu miotaliśmy się po łące tam i z powrotem, w różnych konstelacjach osobowych (bo szukaczy z czasem przybywało), w końcu wymiękliśmy. Uznaliśmy, że jak ktoś stawia 300 lampionów, to nie ma zmiłuj - w końcu gdzieś się pomyli. No bo przecież racja musi być po naszej stronie, nie? :-)
Trasa powoli nam się kończyła, a aeromuszla wciąż była nieprzypasowana do żadnego miejsca. Założyliśmy, że będzie to widok z mostu. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy po wdrapaniu się na most zobaczyliśmy coś całkiem innego! Im bardziej staraliśmy się zobaczyć coś podobnego do obrazka, tym bardziej tego nie było:-( W końcu jednak, przy ogromnym wysiłku umysłowym, udało nam się wmówić sobie, że przecież widzimy obydwa PK, tylko fotka jest trochę zniekształcona, bo fotograf miał jakiś dziadowy obiektyw. Spisaliśmy kod z jednego lampionu (bo drugi był daleko i nie chciało nam się lecieć) i w duchu liczyliśmy, że jako PS powinien się sprawdzić:-).
Z trzech (przewidzianych przez budowniczego) kilometrów zrobiło nam się prawie sześć, ale może długość trasy była podawana w milach, bo wtedy wychodzi jakieś trzy i pół.
Mimo wszystko, po powrocie, wciąż byliśmy pełni entuzjazmu i z niecierpliwością czekaliśmy na etapy nocne.

c. d. n.

3 komentarze:

  1. Zabawne - z nami i muszelkami było zasadniczo tak samo... Leśne Dz.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie ten typ muszelek tak ma:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. I tak dzięki L. rekord pobiła trójka jadąca za Wami ;)

    OdpowiedzUsuń