czwartek, 16 lipca 2015

No to KICHA ...

W niedzielę, kiedy T. wrócił ze swojego biegu, a ja z Kamieńczyka, zebraliśmy się w sobie i podjęli życiową decyzję - idziemy na etap potrójny! Co prawda czuliśmy już wszechogarniające znużenie tym łażeniem, ale stwierdziliśmy, że jakoś to będzie.
Podobnie pomyślała reszta ekipy i znowu mocną grupą ruszyliśmy w las. "Rybki na fali" wesoło pluskały, słonko świeciło, ptaszki śpiewały - jednym słowem nic nie zapowiadało katastrofy.
PK 81 wzięliśmy od ręki i pomaszerowaliśmy do pierwszej kropelki. Burza mózgów nad mapą trwała i trwała, obwody się przepalały, dym buchał uszami, a efekty... takie sobie. W końcu ustaliliśmy, że najbardziej pasuje PK 95 i faktycznie, jakiś lampion w przeszukiwanym terenie znaleźliśmy.  W pobliżu powinien być PK 84 i coś tam niby spisaliśmy, ale bez większego przekonania.
Dalej ani rusz. Niby taki wybór tych rybek, a żadna nie chciała przypasować. Atmosfera zaczęła się robić z lekka nerwowa. W końcu postanowiliśmy wziąć następny normalny punkt, a rybki zostawić na drogę powrotną. Na śródmeciu spotkaliśmy M. G. z tezetów, który uświadomił nas, że kropelki..... nie wędrują z falkami. No, taka opcja nikomu z nas nie przyszła do głowy! Toż to wbrew zdrowemu rozsądkowi!
Mieliśmy nadzieję, że "Szumiące Rozgwieżdżniki" poprawią nam humor i faktycznie tak się stało.Z marszu zgarnęliśmy PK 101, 103, 105, 104. Gdzieś od sto piątki główną atrakcję stanowiła nie mapa i lampiony, ale dzwoniący co chwilę w sprawach służbowych telefon A. M. Okazało się, że A. taszczy ze sobą całe biuro i z lasu dyryguje połową Europy w sprawie wypoczynku dzieci i młodzieży. Tak nas wciągnęły perypetie londyńskiej kolonii, że aż podbiliśmy PS-a z braku należytej koncentracji.
Przy PK 109 zaczęłam niepokojąco zostawać w tyle. A. M. taszcząca grube skoroszyty dokumentów też miała dość. Kiedy więc zarzuciła temat wcześniejszego powrotu do bazy, od razu miała we mnie sojusznika. Postanowiłyśmy dojść do śródmecia kolejnego etapu i tam się odłączyć. Prawdę mówiąc, lepiej było wiać od razu, bo atrakcje florystyczne w jakie wkroczyliśmy po chwili, były niezwykle urozmaicone - krzaki, trawy, jeżyny, pokrzywy i inne nieznane mi z imienia i nazwiska zielsko. W końcu udało się znaleźć cywilizowaną ścieżkę i po opatrzeniu kłuto-szarpanych ran, zgarnęliśmy podwójny punkt 102/111.
W trzecim etapie od razu okazało się, że przeszliśmy najbliższy punkt i trzeba było wracać. Na szczęście niezbyt daleko. Chłopaki biegali po lampiony, żeńska część drużyny usiłowała przypasować wycinki mapy. Na PK 126 uznałyśmy, że to będzie najwłaściwsze miejsce na zakończenie udziału w imprezie. D. M. też postanowił wracać i cała nasza trójka ochoczo zrobiła w tył zwrot, do bazy marsz! Po chwili dogoniła  nas druga A. M. i w efekcie na placu boju został tylko T i Ł.

W tym momencie następuje pisarskie śródmecie i dwie pętelki - moja i T.

Przy najbliższej sposobności postanowiłyśmy (ja i A.) skrócić sobie drogę i zamiast iść przecinką, weszłyśmy na ścieżkę, która miała ominąć młodnik. D. i druga A. poszli za nami. Ścieżka - fakt - ominęła młodnik, ale wyprowadziła nas niemal w miejsce, z którego ruszyliśmy. A miało być tak pięknie:-(
W drodze powrotnej znaleźliśmy jeszcze jeden PK, a w zasadzie sam się na nas rzucił. Wbiliśmy go w kartę i dopisaliśmy się wszyscy do karty, żeby było wiadomo, kto wrócił wcześniej.
Na rybki i kropelki nawet nie patrzyliśmy wracając, mimo, że już znaliśmy zasadę ich łączenia. Najważniejsze było - dojść i paść. Kiedy nogi już zaczęły nam całkiem odmawiać posłuszeństwa, wpadłyśmy z A. na pomysł żeby trochę podbiec. Ostatecznie w biegu pracują trochę inne mięśnie. Faktycznie pomogło! Co prawda nasz bieg był tak szybki, że D. i druga A. bez problemów dogonili nas marszem, ale zawsze jakaś odmiana.
W bazie padłam na łóżko i najchętniej wcale bym się z niego nie ruszała, ale okazało się, że głód jest bardzo dobrą motywacją do działania. Poza tym, jako ta przykładna żona chciałam czekać na męża z obiadem. Powlokłam się więc z powrotem na metę, przy której rozpalony był grill i smażąc kiełbaski wyczekiwałam powrotu T., niczym Penelopa Odysa.

 Zostaję ja i Łukasz - niezdecydowany co  robić. Ja ruszam na zlustrowany ogonek 127. Łukasz strasznie gada i  mylę się w liczeniu kroków, ale coś tam odnajduję w terenie. Łukasz chyba pobiegł na 125 bo mi zniknął z oczu.
Tu spotykam Dziadów. Coś tam bierzemy choć na 100% nie jestem pewien, czy dobry czy stowarzysz. Ale co mi tam jakiś ogonek będzie bruździł:-). Dziady idą na wycinek C, ja na drugi ogonek. Potem lecę na 125. Postanowiłem przyspieszyć, bo robi się późno i jeszcze metę mi zamkną (na razie nikt za mną nie dzwoni)? Oczywiście przebiegam i wkurzony wracam  i odmierzam marszem - jest. Podbity.  To teraz na wycinek F - paśnik. Azymut i podbieg. Jak to podbieg - lekko się rozminąłem, ale znajduję. Czas na wycinek E. Azymut i prę dalej. Staje mi na drodze młodnik, okrążam z lewej. Dochodzę na wskazane miejsce. W/g tego co Renia rozpoznała, powinien być mały dołek przy rozwidleniu dróg.
Droga jest, ale teren się nie zgadza, brak rozwidlenia, jakieś górki dołki, ale w innej skali - za duże. Zastanawiam się, czy znowu nie poszedłem w inną stroną świata. Biegiem wracam do paśnika, bardzo dokładnie ustawiam azymut i prę przez młodnik - biorąc go z prawej strony kierując się na inny brzeg wycinka F. Dochodzę do drogi na której byłem, czyli musi się zgadzać. Oglądam dokładniej wycinki tracąc zaufanie do małżonki. I wszystko jasne - szukałem nie tego co trzeba!. Podbijam i biegusiem na 124 i 123.. Potem azymut i na wycinek D. Dziady ostrzegały, że "tam nic nie ma", więc dokładnie sprawdzam azymut i kroki. I wszystko jest - droga, granice kultur i odchodzące ścieżki/przecinki. A że przebieżność ciut inna - mapa BnO ma już 10 lat! Zaznaczam (mam nadzieję, że właściwy, choć troszkę na oko). Dalej biegusiem na wycinek A. Z daleka widać lampiony, zgaduję, że to ten wycinek co szukałem go na E (właściwie to ostatni został). Podbijam w biegu trochę intuicyjnie i potwierdzam,  że to właściwy wybiegając na skrzyżowanie. Został ostatni 121 i powrót.
Znowu biegusiem.
Świadomy stałości kropelek coś tam postanawiam dopasować. I wychodzi mi, że  najbliższa kropelka to PK 92 i pokrywa się ze 121 z płaszczaka. A ja już na starcie/mecie, więc kolejny raz w to samo miejsce biegusiem.. Dopasowuję kolejną kropelkę - skracam drogę na azymut (PK 90). Następna kropelka jakoś do mnie nie przemawia- idę dalej.  Ale dopasowuję coś do PK 88 i PK 82. Dobiegam do rozstajów dróg - są dwie rybki z okopami. Postanawiam troszkę naokoło, akurat uzbieram przepisowe 13. Zdobywam więc okopy i ciągle biegusiem na metę - byle zdążyć przed zamknięciem!
Coś mnie od tego biegani zaczynają skurcze w uda łapać, ale dam radę. Wpadam na metę w lekkich minutach - a tu kiełbaska i te sprawy jak na grillowanie przystało;-)


Na mecie zmęczeni organizatorzy z utęsknieniem wypatrywali  zawodników, żeby wreszcie zakończyć imprezę, a i tak okazało się, że T. wcale nie był ostatni. Kiedy już wrócił, kiedy już się najedliśmy i złapaliśmy drugi oddech, spakowaliśmy swoje rzeczy, pomogliśmy zwijać bannery i biuro zawodów, pomachaliśmy ręką na do widzenia, zgarnęliśmy pasażera i odjechali w siną dal... 
Wrrróć!
Zanim odjechaliśmy otrzymaliśmy piękne kichowate legitymacje:


c. d. n. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz