Duch Wakacyjnej InO zagościł u nas już w piątek - pakowanie, przeglądanie map (gdzie oni nas tym razem wpuszczą?), a wieczorem spotkanie z E. F. E. w drodze ze Szczecina zatrzymał się u nas, żeby rankiem razem jechać do Tarłowa. W sobotę, o nieludzkiej porze (przed szóstą) ruszyliśmy jeszcze po T. G. na Targówek i nasz wesoły samochodzik miał pomknąć na start. Pomknąłby, gdybym sobie nie przypomniała, że nie wzięliśmy materacy i trzeba wracać do Zielonki. Ostatecznie wyszło dobrze, bo jak się ma gościa z dzikiego zachodu, to trzeba mu pokazać kawałek stolicy, no nie? Centrum to on zna, więc miał niezwykłą okazję poznać wszystkie opłotki i boczne (w tym także nieutwardzane) drogi. Mam nadzieje, że było dla niego niezapomniane przeżycie:-)
Przez pół drogi radości dostarczały nam wesołe rozmówki T. G. z E. F., a potem jakoś duch w narodzie podupadł i niektórzy zapadli w senne odrętwienie.
Na miejsce dojechaliśmy, kiedy pierwsze osoby wyruszały już na miejsce startu. Okazało się, że mamy dziesiątą minutę startową i mocno musimy się sprężyć. No to się sprężyliśmy i już w piętnastej minucie startowej poszliśmy w las.
"Szybciej się nie dało" :-)
Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało nieźle - był schemat dróg i wystarczyło dopasować wycinki w odpowiednie miejsca. Problemy zaczęły się tuż po starcie. Dopasować, owszem - dopasowaliśmy, ale ze znalezieniem w terenie już był problem. W porywach kilkanaście osób przeczesywało przystartowe krzaki w poszukiwaniu tego punktu, czas leciał, a efekty żadne. W końcu odpuściliśmy z założeniem, że weźmiemy na samym końcu. W dalszą drogę ruszyliśmy już z D. M. i K. P., bo razem wyszliśmy z przeczesywanych zarośli. T. ewidentnie miał niedosyt ekstremalnych wrażeń, bo już po przejściu kilkudziesięciu metrów uparł się wejść w jeżyny, pokrzywy, osty i sama nie wiem w co tam jeszcze. Oczywiście, jako przykładna i kochająca żona, weszłam tam za nim. Trochę dziwił mnie ten jego pęd do natury, bo wyszedł na trasę w nie do końca długich spodniach. Kiedy już rozorał sobie wystarczająco golenie i ilość lejącej się krwi zaspokoiła jego dziwne żądze, wróciliśmy na właściwą ścieżkę i dogoniliśmy D. i K.
PK 2 był bezdyskusyjny, z trójką też się udało, a na czwórce wzięliśmy PS-a (a przynajmniej tak mówią wyniki). D. i K., którzy szli z nami, ale wpisywali niezależnie, wbili się we właściwy. Spryciarze!
Potem oni polecieli na piątkę, a my najpierw zlokalizowaliśmy szóstkę, a potem szybki marsz po piąteczkę. Na ósemkę znowu szliśmy razem. Dopasowywanie wycinków było coraz łatwiejsze, bo coraz mniej ich było do wyboru i gdyby nie dobijająca i osłabiająca pogoda, to w sumie byłby to relaksacyjny spacer. Na koniec zrobiliśmy jeszcze jedno przeszukanie terenu, żeby zlokalizować pierwszy punkt i faktycznie był, aczkolwiek niezupełnie tam gdzie poprzednio szukaliśmy. Pozostało jeszcze oszacować wzrost budowniczego trasy i tu się trochę machnęliśmy, ale takich dużych ludzi, to my często nie widujemy i nie mamy na nich miarki w oczach. Może gdyby leżał, to dałoby się dwukrokami zmierzyć ...
W czasie zmieściliśmy się spokojnie i nawet nie nabiliśmy nadmiarowych kilometrów. A może po prostu budowniczy podał długość trasy w kilometrach, a nie w milach, jak to niektórzy robią:-)
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz