Wstałam więc i wyjęłam opiekacz do kanapek, czym wzbudziłam ogólny entuzjazm. Jako, że tym razem wzięłam żarcia jak dla pułku wojska, niczym Matka-Polka nakarmiłam wszystkich chętnych i mniej chętnych, dzięki czemu teraz na pytanie:
- A Kosmate Inoki widziałaś? - będę mogła odpowiadać:
- Kosmate Inoki? Kosmate Inoki to mi jadły z ręki!
Kiedy przyszliśmy na start, okazało się, że wszyscy chcą iść z nami. Oczywiście nie łudzę się, że komuś z nich chodziło o mnie, zdecydowanie mieli na myśli T. Założyliśmy więc Leśne Przedsiębiorstwo Komunikacyjne, kto chciał, to doczepił swój wagonik i pojechaliśmy do cyrku. Tak dokładnie to był "Istny cyrk morski". Tym razem autor się sprężył i podniósł poziom trudności uszczęśliwiając nas lidarem, który u wielu osób wywołuje odczyn alergiczny. Też nie przepadam, ale pomału (bardzo pomału) łapię o co biega.
Kiedy tylko zeszliśmy z pola widzenia inoków czekających na swój start, przycupnęliśmy na ławce i za pomocą kalki, ołówka i mózgu, wspólnym wysiłkiem, mniej więcej złożyliśmy mapę do kupy, żeby mieć ogólny ogląd sytuacji. Znaleźliśmy jeden punkt podwójny, co mnie osobiście bardzo ucieszyło, bo lubię punkty podwójne, potrójne i powielokrotne.
Cyrk postanowiliśmy obejść od lewej, zaczęliśmy więc od PK 41. Mieliśmy chwilę zawahania czy aby na pewną idziemy dobrą drogą, ale tak, dobrą. Na kolejnym punkcie byliśmy świadkami dewastacji lampionu, bo M. S. z takim impetem rzucił się go spisywać, że lampion został mu w ręku:-)Ten to dopiero pazerny na tę orientację! :-)Na lidarowych PK 53 i 54 mieliśmy trochę problemów, bo lampion zamiast na szczycie wisiał trochę pobocznie i powstał dylemat - brać go, czy bić bepeka? Kręciliśmy się tłumnie koło szczytu, każdy czesał, namierzał i miał inny pomysł. Tramwaj zaczął się rozpadać, bo przecież nikt oprócz mnie nie ma tyle cierpliwości, żeby przeczekać wielokrotne namierzanie się T. Grupę dogoniliśmy przy okopach, a tam T. nieopatrznie zerknął na zegarek i zaordynował:
- Biegniemy!
Pobiegłam za nim (jako jedyna), bo jestem przykładną żoną, aczkolwiek w końcówce nieśmiało sugerowałam, że może by jednak w przeciwnym kierunku. Oczywiście miałam rację, moją rację poparła grupa wyłaniająca się z lasu, która nasz przebiegnięty dystans pokonała spokojnym marszem:-)
Ostatniego PK nie mogłam znaleźć w myśl zasady - najciemniej pod latarnią. T. spisywał przedostatniego, a ja sierota jedna stałam pod drzewem z lampionem i lamentowałam, że nigdzie go nie ma.
Z kompletem punktów uskuteczniliśmy długodystansowy bieg na metę, tym razem już w słusznym kierunku i słusznym zwrocie.
Na mecie nie rozsiadywaliśmy się za bardzo, w myśl zasady: załatw sprawę i żegnaj. Na "Rekiny na Rafie" wybraliśmy się już sami, bo grupa, która wróciła później niż my (szczęśliwi ludzie - nie musieli biegać), także później wychodziła na swój drugi etap.
Mapę rozgryźliśmy szybko i ku mojej uciesze aż dwa punkty były podwójne. Zaczęliśmy od mapy topo, foto miała dołączyć później. Oczywiście, co chwilę zapominałam, że idziemy na lustro i wykłócałam się z T., że idziemy nie w tę stronę, w którą powinniśmy:-)
Trasa wiodła prostymi drogami, więc bezproblemowo zgarnialiśmy punkt za punktem, aż do PK 73, który przeszliśmy i musieliśmy się wracać. Na szczęście nie dużo.
Na fotomapie rządził już niepodzielnie T., a ja powoli zaczynałam wymiękać. I fizycznie i intelektualnie. W pewnym momencie T. porzucił mnie w szczerym polu i zniknął mi z oczu. Zmęczona przysiadłam, ale jakoś nierozważnie w samym środku mrowiska. Nagły przypływ sił wystrzelił mnie z niego, niczym katapulta. Następne miejsce relaksu wybrałam już zdecydowanie staranniej.
T. coś długo nie wracał i już zaczynałam się niepokoić, czy aby mnie na zawsze nie porzucił, ale w końcu się pojawił. Z łupem w postaci jednego PK i jednego PS. W drodze na kolejny punkt jeszcze zmienił tego PS-a na innego. Teren był mocno niejednoznaczny i trudno się było zdecydować, co lepsze.
Ponieważ lekkie minuty już nam od jakiegoś czasu zaglądały w oczy, T. znowu zaordynował trening biegowy i okazało się, że wcale nie jestem aż tak bardzo zmęczona i spokojnie mogę przebiec te kilometry do mety:-)
Kartę startową oddałam z wielką, wielką ulgą, bo pozbycie się jej oznaczało odpoczynek i obiad.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz