Smok tym razem wystąpił w wersji luksusowej - wielki namiot, stolik, prezenty dla uczestników. Grunt to dobrze wybrać sponsora:-)
Fot. A.Sitko
Przewidziana godzina startu minęła, nie powiem - czas miło płynął w doborowym towarzystwie - ale robiło się coraz później, a na trasę nie wypuszczali. Okazało się, że A. K. dopiero niedawno poszła się wieszać i jeszcze szuka odpowiednich drzew. W końcu jednak padł sygnał do startu.
Na początek rozpracowaliśmy owieczkę startową - lekko, łatwo i przyjemnie - akurat na miarę moich możliwości. Przy PK 12 spotkaliśmy Leśne Dziady i pewnie poszlibyśmy dalej razem, gdyby nie ciągoty T. do biegu. Dziady takich ciągot nie mają i woleli jednak trasę pokonać marszem.
Dwudziestka i trzydziestka jedynka były wredne względem siebie - rzut beretem w prostej linii, a na tej linii nieprzekraczalne ogrodzenie. Wymyślając w duchu pomysłodawcy takiego ustawienia punktów pobiegłam z wywieszonym jęzorem za oddalającym się T. U celu kręcił się już S. O. Ponieważ T. chwilowo przeszło bieganie, połączyliśmy siły i dalej ruszyliśmy we trójkę. Miało to tę zaletę, że S. znał teren, więc z mapami można było trochę wyluzować. Wszystko było pięknie za wyjątkiem lampionów wiszących nie tam gdzie trzeba, albo nie wiszących wcale. Z sympatii dla początkującej wieszaczki nie wpisywaliśmy bepeków, tylko brali, co stało najbliżej. W końcu każdemu może się ręka omsknąć te kilkanaście metrów.
Po rozpracowaniu kolejnej owieczki przespacerowaliśmy się po szyi smoka i w drodze do owieczki pełnej lasu oddzieliliśmy się od S. Bo ja to się boję tak przebiegać byle gdzie przez szeroką ulicę z torami, a on się nie bał:-) W związku z moim parciem w stronę zebry, do lasku nadeszliśmy z najmniej korzystnej strony, ale i tak sobie poradziliśmy. T. znowu dostał biegowego amoku, a ja znowu co kilkadziesiąt metrów umierałam.
Trochę pobłądziliśmy wracając na metę, bo w biegu odległości jakieś inne się robią, a do tego T. zaczęło się zupełnie mieszać skąd przyszliśmy i dokąd mamy iść. Na ogół wprowadzanie elementu dezorientacji to moja rola, ale tym razem jakoś wyszło na odwrót.
Wciąż brakowało nam punktów do wymaganych czterdziestu czterech, ale mieliśmy jeszcze w zapasie jakieś przy mecie. Trzeba było tylko po nie pójść. Zdecydowanie odmówiłam współpracy i ostentacyjnie słaniając się na nogach ruszyłam w stronę mety. T. oczywiście nie odpuścił i pobiegł po nie. Zanim wrócił ja już zdążyłam zregenerować nadwątlone siły kawałem ciasta, co to nawet nie powinnam na nie patrzyć, a co dopiero jeść.
Jak mi doniesiono dzisiaj, kilku osobom udało się pokonać smoka, mamy więc spokój z bestią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz