Wyników dziennych etapów nie doczekaliśmy się, ale przynajmniej pojawiły się listy startowe nocnego. Tym razem mieliśmy jechać pierwszym autobusem i to było pocieszające. Gdzieś tam przed nami miał iść T. z T. D. , a parę osób po nas B. S. i D. W.
Zamiast mapy dostaliśmy tylko breloczek z fajnymi przypinkami. Czyżby klucze do lasu????
Bardzo wzruszyłam się na widok mojego "ulubionego" lidaru na etapie nocnym, bo to zawsze obiecuje dobrą zabawę, a już na pewno długi pobyt w lesie. Pięć jajowatych wycinków ze szczątkami treści też nie wyglądało obiecująco. A tak poza wszystkim to boję się nocą chodzić do lasu, o!
W zasadzie w zasięgu moich możliwości były tylko punkty H i G, czyli te najbliżej mety. I mnie w zasadzie to by już satysfakcjonowało, no ale nie szłam sama i D. też miał coś do powiedzenia.
Zaczęliśmy więc od tych najłatwiejszych. Co prawda D. usiłował zaciągnąć mnie w inną część lasu, ale twardo obstawałam przy swoim. Z pomocą lupy (dwie ślepoty nad mapą) udowodniłam, że moja ścieżka jest lepsza i przynajmniej początek mieliśmy z głowy. Z braku pomysłów dalszą inicjatywę oddałam D. Pogapił się w wycinki, poprzykładał lusterko i zarządził gdzie idziemy. Niestety, nie był to jedyny słuszny kierunek i po bezowocnych poszukiwaniach wróciliśmy do punktu wyjścia. Kolejna koncepcja okazała się już słuszniejsza i wreszcie zaczęliśmy znajdować jakieś lampiony.
Założyliśmy, że idziemy drogą i bacznie rozglądamy się po okolicy. Jak wiadomo nocą rozglądanie się po ciemnym lesie jest niezwykle efektywne i na ogół widzieliśmy wielkie NIC. Mimo to D. twierdził (w odróżnieniu ode mnie), że wie gdzie jesteśmy i w zasadzie nie miałam podstaw żeby mu nie wierzyć. Mało tego, nawet udawałam, że ja też wiem. Zawzięcie patrzyłam w wycinki i robiłam mądre miny. Kiedy tylko znaleźliśmy jakiś lampion ze wszystkich sił staraliśmy się go dopasować do swoich potrzeb i tym sposobem udało nam się nazbierać masę stowarzyszy, a nawet i mylniaka. W końcu uznaliśmy, że najwyższa pora zacząć zbliżać się do mety. Oczywiście zrobiliśmy to strategicznie i zgodnie z ogólnym planem ułożenia wycinków. A przynajmniej tak się nam wydawało. Co chwilę spotykaliśmy inne ekipy,
a przynajmniej migały nam światła latarek, więc byliśmy chociaż pewni, że wciąż jesteśmy na terenie zawodów:-) Już pod koniec natknęliśmy się na T., nie wiedzieć czemu samego. Pewnie jakąś pojedynczą strategię obrali. Udało się wyszarpnąć trochę informacji i do naszych zbiorów dołożyliśmy dwa punkciki.
Na mecie D. miał już dość i wrócił do bazy najbliższym autobusem, ja zostałam czekać na T. i resztę.
Kolejny autobus miał odjechać dopiero jak wszyscy wrócą z lasu. Czas oczekiwania spędziłam na napychaniu się pieczonymi nad ogniskiem kaloriami i tym sposobem odchudzający aspekt łażenia po lesie poszedł w krzaki.
W końcu wróciliśmy do bazy. Marzyłam jedynie o położeniu się, a tu jeszcze czekało nas InO w basenie. Słyszałam o nim już tyle opowieści, że choćby na rzęsach, ale musiałam iść zobaczyć na własne oczy to dziwo. Nawet planowałam wziąć w nim udział. Na robienie wyniku się nie nastawiałam bo po pierwsze nie umiem pływać, a jedynie nie tonę od razu, tylko po chwili, po drugie nie wsadzam głowy pod wodę, bo zazwyczaj kończy się to zapaleniem ucha, po trzecie nie miałam okularów podwodnych, a maska, którą pożyczył mi D. W. usiłowała mnie udusić i musiałam natychmiast zerwać ją z głowy. Czaiłam się więc na brzegu basenu i kombinowałam jak by tu zdobyć chociaż jeden, zaliczający imprezę punkt. Wreszcie powiedziałam sobie - raz kozie śmierć! Wlazłam do wody (w płytkiej części basenu oczywiście) i trzymając się czego się dało podeszłam do lampionu zatopionego na dnie. Kod dało się przeczytać z powierzchni. Byłam uratowana! Bohatersko dotarłam do jeszcze dwóch punktów i mimo zapasu czasu podziękowałam za dalszą współpracę. Nie żeby mi się nie podobało, bo było super, ale stres był już ponad moje siły. Jeszcze chwilę posiedziałam mocząc nogi w wodzie i kibicując T., przepłynęłam kawałeczek na nielegalu (bo osoby niestartujące nie powinny przebywać w wodzie) i koniec zabawy. Wreszcie pora na sen.
Zakończenie całej imprezy miało mieć miejsce o barbarzyńskiej ósmej rano następnego dnia. Jakoś wstaliśmy, ale większość osób zgromadzonych na sali wyglądała jak zombi.
Nasza drużyna zajęła siódme miejsce w Polsce! Tego się trzymamy i nie dodajemy, że na siedem drużyn:-) Za to nasza przedstawicielka dostała medal w kategorii TF, więc nie można powiedzieć, że wracamy na tarczy, nieprawdaż?
Bierzemy się ostro do roboty i za rok wskakujemy na pudło! A nowosarzyńskie imprezy dopisuję sobie do obowiązkowego kalendarza, bo są super!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz