Po polsko-włoskim obiedzie dostaliśmy całą godzinę wolnego. Pełen luzik. Od razu pomyślałam o wyprawie do sklepu, żeby kupić coś na porost mózgu. Jak wiadomo mózg żywi się glukozą, czyli cukrem, czyli słodyczami. Ponieważ na egzaminy był nam potrzebny duuuży mózg, musieliśmy go dobrze odżywić. Przy okazji mieliśmy okazję podlizać się części komisji egzaminacyjnej, podwożąc tę część do sklepu. Podwózka niestety nie przyniosła efektów w postaci przecieków pytań. Twarda komisja.
Po przerwie na odżywianie mózgu znowu zasiedliśmy przed kominkiem i staraliśmy przyswoić sobie kolejne regulaminy i zasady budowy tras. Najbardziej jednak czekaliśmy na powrót B. i D. żeby dowiedzieć się jak nam poszła budowa i przejście budowanej przez nas trasy. Tymczasem B. i D. pojechali sobie beztrosko na "InO u Piotra", wzbudzając tym w nas zazdrość. Też byśmy chcieli!
Dopiero późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, co "wandal" zrobił z naszą trasą i dlaczego nie mogliśmy nic znaleźć:-) Poćwiczyliśmy sprawdzanie naszych kart startowych, co przy kilku PK i doborowym składzie uczestników nie było trudne. Trudne za to okazało się zadanie domowe, jakie prowadzący zostawili nam na odchodne. Po ostatnim wykładzie usiłowaliśmy sprawdzić fikcyjne karty startowe, ale na trzeźwo ani rusz nie szło. Próbowaliśmy z winem, ciastem (pokarm dla mózgu), kawą, herbatą i nie było lekko. Każdemu wychodziło co innego i nikt niczego nie był pewien. Kiedy uznałam, że już nic nowego nie wymyślę, postanowiłam przynajmniej się wyspać. Niektórzy planowali kucie do bladego świtu, ale ja tak nie daję rady.
W niedzielny poranek każdy udawał wyluzowanego, ale podskórnie czuło się napiętą atmosferę.
Zaczęliśmy od egzaminu pisemnego z regulaminów. Regulaminy zawsze były postrachem kursantów, bo przez nie najłatwiej oblać. Pierwsze spojrzenie na pytania mnie zmroziło. Nie wiem, nie wiem, nie wiem - powtarzałam w myślach czytając każde kolejne pytanie. W końcu dotarłam do "wiem". Takich "wiem" znalazłam nawet kilka, ale to wciąż było za mało żeby zdać.
- Ale obciach - pomyślałam.
- Nie, no. Weź się w garść - pomyślałam znowu.
Przeczytałam pytania kolejny raz. Pojawiło się kilka wiemów. Wpisałam. Obejrzałam sufit. Wiadomo, dane bierze się z sufitu, ale ten był pusty. Puściuteńki.
- No, skoncentruj się! - napominałam sama siebie.
Znowu wyszukałam kilka wiemów. Obejrzałam ściany. Poszukałam natchnienia za oknem, patrząc tęsknie w dal. W końcu postanowiłam improwizować. Wybrałam najbardziej prawdopodobne odpowiedzi i zakreśliłam. I wtedy okazało się, że nie mieliśmy zakreślać na karcie z pytaniami, tylko na osobnej małej karcie odpowiedzi. Trudno, przepisałam. Sprawdziłam. Sprawdziłam drugi raz, bo przy przepisywaniu łatwo o pomyłkę. Sprawdziłam trzeci. Uznałam, że nic więcej już nie zrobię i przeszłam do kolejnego testu. Pytania wprawiły mnie w osłupienie. Niemal na każde miałam odpowiedź, jakiej nie było w ogóle wymienionej. Cóż, postanowiłam myśleć jak T. D., czyli autor testu. Co chciał osiągnąć? Jakie były jego intencje? Dopiero kiedy to udało mi się zrozumieć, szybko machnęłam test i poprosiłam o kolejny zestaw pytań.
Spojrzałam na pierwszy test i ciarki przeszły mi po plecach - historia. Na samą myśl o historii doznaję natychmiastowej amnezji i totalnego zaćmienia umysłu. Mam to w genach po mamusi:-) Nieuleczalne. Odłożyłam karteczkę na potem i wzięłam się do sprawdzania karty startowej. Ciężko jak cholera, bo karta chyba odebrana jakiejś niemocie ale przy sędziowaniu przynajmniej są jakieś zasady i logika postępowania. Machnęłam pierwszy przykład i utknęłam na drugim. Ciężki przypadek. Jakoś go powoli rozgryzałam, kiedy zauważyłam, że w sali oprócz mnie zostały jeszcze dwie osoby. No, ładnie - tu jeszcze nie skończyłam, a drugi test leży całkiem odłogiem. Szybko podliczyłam punkty na karcie i z najwyższa niechęcią jeszcze raz przeczytałam pytania historyczne. Na dwa znałam odpowiedź, resztę wpisałam niemal losowo coś tam pewnie trafiając i w duchu już godziłam się z żółtymi papierami. Oddałam test nie sądząc, że coś można wymyślić więcej.
Za drzwiami czekał już T. z nowiną, że zdałam regulaminy. Hurrrrrra! Tylko dwa błędy. On za to bezbłędnie. Kujon!
Po części pisemnej miały odbyć się indywidualne rozmowy o autorskich mapach. Pierwsza szła B. P., a po niej ja, T. i A. K. Przy omawianiu map T. wyszło na jaw, że część map mamy wspólnie robionych, toteż zostałam zaproszona do stolika i "egzamin" zdawaliśmy razem. Ponieważ mapy mieliśmy przyzwoite, a we wzorcówkach idealny porządek, nie było się do czego przyczepić. Mało tego, dostaliśmy same pochwały, które niemal unosiły nas pod sufitem. Przynajmniej mentalnie.
Spod sufitu gwałtownie opadłam na ziemię, kiedy po wyjściu B. Sz. zawezwała mnie na rozmowę o moim historycznym teście. Wciąż znałam odpowiedzi na te same dwa pytania, ale kiedy zaproponowała, żeby wziąć temat na logikę, okazało się, że w ten sposób znacznie łatwiej przypasować kolejność. No bo na przykład skoro taka Komisja InO ZG PTTTK wymyśla sobie jakieś puchary, to raczej trudno żeby to robiła przed swoim powstaniem, nieprawdaż? Idąc tym tropem całkiem poprawnie można było ustalić chronologię, co ze wstydem musiałam przyznać i posypać głowę popiołem. B. najwyraźniej w mojej logice zauważyła jakiś potencjał i zaliczyła mi egzamin.
Po niedługim czasie pierwsza czwórka, która zdała już ustny została poproszona do pokoju przesłuchań i ku naszej ogromnej radości oznajmiono nam przyjęcie do grona PInOkiów i wręczono blachy. Mało się nie rozpękłam z dumy! I szczęścia. Bo przecież gdybym nie zdała, to wstydziłabym się wrócić do domu i przyznać do porażki dzieciom. A gdzie bym się podziała późną jesienią, kiedy za oknem mróz, deszcz i śnieg?
Kolejna grupa po zaliczeniu ustnego została uhonorowana blachami i tym sposobem ilość PInOkiów na metr kwadratowy gwałtownie podskoczyła. Kilka osób dostało żółte papiery, ale Stowarzysze w całości zapinoczyli. Trzeba będzie to jakoś uczcić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz