Na pierwszej rundzie Warszawy Nocą nie byłam, bo zebranie w szkole, na trzeciej pewnie też nie będę, bo znowu zebranie (klasa maturalna, to wypada się pokazać) więc w zasadzie mój udział w imprezie można sprowadzić do czystej rekreacji, bo o współzawodnictwie w cyklu nie ma mowy. Z tą rekreacją to też dyskusyjna sprawa, bo jak wczoraj w deszczu i zimnie zbierałam się do wyjścia, to raczej myślałam o biegu jako wymyślnej torturze, a nie rozrywce. Ale zapłacone (i to za cztery rundy), to jechać trzeba. Ba, nawet pomyślałam sobie, że należy czas wykorzystać do maksimum i od razu planowałam nigdzie się nie spieszyć.
Start był masowy. Z góry założywszy, że Tomek ma pewnie inną mapę, nawet nie próbowałam za nim biec. W zasadzie za nikim nie próbowałam, bo najpierw szukałam na mapie startu, a potem już nikogo nie było w zasięgu wzroku. Pierwszy punkt był stosunkowo daleko (jak na pierwszy, mający zachęcić), ale między budynkami łatwo się namierzać, więc bez problemu. Drugi, dla odmiany, był jeszcze dalej. A nie dość, że daleeeko, to jeszcze w parku i od razu wiedziałam, że trudno będzie trafić. Na początek namierzyłam górkę, a potem jakoś to miało być. Było tak, że po chwili błąkania się znalazłam trójkę. Przynajmniej wiedziałam gdzie jestem. Na azymut do dwójki nie dało się - nie dość, że krzaki co kawałek, to jeszcze góra, dół (zwłaszcza jak się błądzi), a teren śliski i podstępny. Szłam więc spacerkiem i wypatrywałam skupisk świateł. Stara, niezawodna metoda sprawdziła się i tym razem - punkt zaliczony. Gdyby ktoś myślał, że pamiętałam gdzie jest punkt trzeci, z którego przyszłam na dwójkę, to się myli. Grubo się myli. Pamiętałam mniej więcej (raczej mniej) sam kierunek, ale wiedziałam, że nad głową miałam górkę. Obeszłam więc podnóże górki i jakoś znalazłam. Czwórka była dość blisko dwójki, a z kolei piątka była punktem wielokrotnym z dwójką (między innymi). Wcale mi to nie ułatwiło, bo nawet wchodząc kilka razy na ten sam punkt, dla mnie jest to zawsze pierwszy raz - po zejściu z punktu robię reset pamięci.
W drodze na szóstkę spotkałam Tomka. Dla niego to już był chyba czternasty punkt, więc jak widać - zgodnie z założeniami - wcale się nie spieszyłam. Moja siódemka najwyraźniej pokrywała się z jego piętnastką, bo wciąż miałam go przed sobą i ewidentnie biegł tam gdzie i ja. Aż do jedenastki było łatwo, bo wróciliśmy na teren zabudowany i wystarczyło liczyć budynki, żeby trafić gdzie trzeba. Nawet pozwoliłam sobie na drobną przebieżkę, bo po chodnikach dobrze się leciało i nie było zbyt ślisko. Z jedenastki długi przebieg do multipunktu i znowu miałam problem z trafieniem od razu. W akcie desperacji próbowałam nawet iść na azymut nie zważając na kolejne żywopłoty i znowu pomogły mi światełka innych uczestników. Dobrze, że przy tym punkcie cały czas się ktoś kręcił.
Trzynastkę w dołku , o dziwo, wyhaczyłam od razu, ale metodą azymutową, więc wyszłam stamtąd z lekka podrapana i poczochrana. Czternastka na schodach, więc zachowawczo poleciałam alejką na której miały się zacząć. Trochę naokoło, ale skutecznie. Do piętnastki też planowałam kulturalnie po trotuarze, ale złamałam się i poleciałam na skróty. W efekcie tych skrótów piętnastkę zachodziłam od góry. Już pierwszy krok w jej kierunku uzmysłowił mi, że łatwo nie będzie. Pode mną była jedna wielka błotna zjeżdżalnia. Przezornie od razu usiadłam na zadku, odepchnęłam się i zaczęłam zjeżdżać w kierunku upragnionego punktu. Wszelkie próby wyhamowania przy stojaku - piętami, pazurami, zębami - nie dały żadnych efektów, pojechałam więc dalej, a w głowie tłukła mi się nie wiadomo skąd przywołana fraza: masa razy przyspieszenie, pomiń siłę tarcia. Jako, że moja znajomość fizyki jest zerowa, pewnie sensu większego w tym nie było, ale tarcie to na pewno pominęłam, bo zjeżdżałam gładko i szybko. Wyhamowałam przy ulicy (ku uciesze przechodniów) i rozpoczęłam wędrówkę pod górę. Pierwsza próba uświadomiła mi, że na pewno nie wejdę w pozycji homo erectus, ruszyłam więc na czterech, że niby taka homo faber jestem. Niestety, zręczności starczyło mi tak gdzieś do połowy wysokości i znowu zjechałam na dół. Przy kolejnej próbie wiedziałam już że należy zachować twarz i w razie czego odwracać się d..y stroną do gleby. Trzecia próba zakończyła się sukcesem. Tuż pod stojakiem wbiłam się w glebę wszystkim co ze mnie wystawało, przygięłam stojak jedną ręką i jakimś cudem zdążyłam wetknąć palucha z czipem zanim odpadłam od góry i kolejny raz zjechałam na dół. Uffff. Na mapie szesnastka wyglądała podobnie do piętnastki, ale w zasadzie było mi wszystko jedno - brudniejsza i tak już nie mogłam być. Punkt okazał się jednak dużo przyjaźniejszy, a jedynym problemem była ubłocona mapa, na której już niewiele było widać. Na siedemnastkę (punkt wielokrotny) trafiłam już za drugim podejściem i bez wspomagania światełkami, bo na trasie od jakiegoś czasu nikogo już nie spotykałam. Widok dwóch osobników na osiemnastce wzruszył mnie (że taka ostatnia to nie jestem), ale szybko okazało się, że całą trójką jesteśmy ostatnie siroty, bo organizatorzy zebrali już trasę i choćbyśmy nie wiem ile czesali, to nic nie znajdziemy. Chłopaki łudzili się, że może to jednak jeszcze nie ten moment i polecieli na dziewiętnastkę, a ja tak z rozpędu za nimi, zamiast krótszą drogą do bazy. W ferworze walki to już się nawet nie myśli.
W bazie Tomek wyglądał już na lekko zaniepokojonego moją nieobecnością i najwyraźniej ucieszył go mój powrót. Mój wygląd zaś ucieszył wszystkich:
Ponieważ życie jest jedną wielką przygodą, tuż za rogiem czyhały na nas kolejne atrakcje. Zaproponowaliśmy podwózkę Barbarze i Bartkowi i ruszyliśmy do samochodu. Ale żeby tam kto jeszcze pamiętał gdzie ten samochód zostawiliśmy. Nawet z mapą w garści chwilę włóczyliśmy się po osiedlu oglądając kolejne uliczki i czekając czy Tomek przypomni sobie, czy nie. W końcu znaleźliśmy nasze maleństwo, Tomek zrobił pstryk pilotem i ... nic. Nic się nie stało. Nie pipnęło, drzwi się nie otworzyły. Naciskał i naciskał guziczek i nic i nic i nic. Chyba Bartek doradził żeby otworzyć kluczykiem, co oczywiście wywołało protest autka - zawyło i zajęczało. Tomek pipał i pipał próbując jakoś przerwać alarm, my w tym czasie ładowaliśmy się do środka. Niestety, wyglądało na to, że do domu będziemy musieli wrócić pociągiem. Niezła perspektywa, wziąwszy pod uwagę nasze zmagania z wielką górą. Na szczęście jakimś cudem udało się uciszyć wyjca, odpalić silnik i ruszyć.
Byliśmy uratowani.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz