Zlot, zlot i po zlocie. Za krótko to trwało, tak z tydzień by się przydał. Wyjechaliśmy dość późno, bo dopiero w piątek koło 19-tej, a chwilę się jedzie. Co prawda w pociągu jechało nas coś z dziesięć osób z Warszawy, ale nie o wszystkich wiedziałam i nie do wszystkich dało się dojść, bo byliśmy rozsiani w różnych wagonach, a w przejściach tłok. Tak więc szybko okazało się, że InO w pociągu odpada. Poznajdywaliśmy się dopiero w Katowicach na peronie. Całą drogę baliśmy się z Tomkiem, że czeka nas kilkukilometrowy spacer do bazy, a tu okazało się, że jest możliwość załapania się na samochód, co to go sobie zamówiły siostry M. w komplecie z kierowcą - koleżanką lokalną. Dominika - dziękujemy za podwózkę!
Noclegi mieliśmy w pełnym luksusie, rzadko spotykanym na inockich imprezach, czyli w hotelu. Wrzuciliśmy nasze plecaki do pokoju i od razu ruszyliśmy na mini InO po najbliższej okolicy. Mapa jak mapa, ale opis był po śląsku i musieliśmy tłumaczyć sobie na nasze. I jeszcze zadanie specjalne - wytłumaczyć co to jest Altreich. Z opisu wynikało, że to coś, czym można się mocno narazić tubylcom, więc z duszą na ramieniu i pewną nieśmiałością, w pełnej gotowości do ucieczki zapytaliśmy o to uczestników konkurencyjnej imprezy w hotelu, którzy właśnie szykowali się do odjazdu. I okazało się, że Altreich to Sosnowiec. Zagadnięci panowie chcieli nas co prawda uprowadzić na swoją imprezę, ale byli całkiem pokojowo nastawieni. Samo Ino było krótkie, po okolicznych krzakach, z hasłem układającym się z kodów spisanych z lampionów. Tym sposobem, nawet nie znajdując źle rozstawionego PK 9 wiedzieliśmy co wpisać w kratkę:-)
Po zaliczeniu pierwszego punktu programu od razu rzuciliśmy się w wir życia towarzyskiego - najpierw lecie Tomka G. ze zdjęciami z wakacyjnej wyprawy, potem drobna stowarzyszona imprezka, a potem już nie miałam siły na nic więcej i tylko łóżeczko. Fakt jednakowoż był taki, że nie mieliśmy gdzie spotkać się w większej grupie, bo po prostu nie było przewidzianej żadnej większej sali do naszej dyspozycji.
Rano wstawało mi się ciężko, ale przecież śniadania nie mogłam odpuścić. A po śniadaniu wyruszaliśmy na trasę krajoznawczą po Nikiszowcu. Nikiszowiec znałam ze zdjęć, bo wśród fotografów jest popularny, to czasem się widuje, ale to co zobaczyłam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. (Tak dla jasności, to nie miałam żadnych oczekiwań, poza tym żeby nie zmarznąć i nie zmęczyć się.) No więc Nikiszowiec jest piękny, stylowy, unikalny, tajemniczy, romantyczny i faktycznie bardzo fotogeniczny. Mogłabym tam mieszkać, gdyby nie było tak daleko.
Po trasie krajoznawczej czekała nas niezwykła (jak dla mnie) atrakcja - zwiedzanie kopalni węgla. Że zwiedza się kopalnię soli, to wiedziałam, ale jakoś nigdy nawet nie pomyślałam, że można wejść do węglowej. Po dwunastej organizatorzy zapakowali nas do autokaru i pojechaliśmy. Ponieważ mieliśmy zwiedzać w trzech grupach, zjeżdżających na dół w odstępach czasu, zapisaliśmy się do ostatniej (razem z siostrami, Aniami i Pawłem) i poszliśmy na miasto. Tak dokładnie to mieliśmy iść do sklepu, ale widok stacji benzynowej z hot-dogami przyciągnął nas jak magnes. Hot-dog był pyszny, ale szybko pożałowałam, że go zjadłam. Zjazd do kopalni wyrobem windopodobnym okazał się przeżyciem traumatycznym zarówno dla mojego żołądka, jak i dla mojej psychiki. Nie wiem co bardziej ucierpiało, ale chyba psychika, bo hot-doga udało się zatrzymać.
Kochani - kopalnia to nie jest miejsce dla ludzi! Ciemno (jak się zgasi światło), ciasno, brudno, pyliście, głośno i tony węgla, kamieni i ziemi nad głową. A jak by tak to wszystko runęło?? Trasa była długa i pod koniec czułam się już jak Łysek z pokładu Idy, czy jakiś górnik (robiący na przodku) po całej szychcie. Kopalnia to zdecydowanie nie jest miejsce dla mnie! Z ulgą wyjechałam na powierzchnię i powiedziałam sobie - nigdy więcej!
Po obiedzie miało odbyć się otwarte zebranie Komisji Imprez na Orientację, pełna gala, wręczanie honorowców i nowych uprawnień i w ogóle. Był tylko drobny problem - nie było gdzie się podziać z tymi atrakcjami. W jadalni trwała konkurencyjna impreza, w drugiej sali również, a więcej sal nie było. Organizatorzy i zarząd kombinowali, kombinowali i w końcu postanowiono, że będziemy przekrzykiwać konkurencyjną imprezę. Niestety, okazało się, że mamy na to mniejsze szanse, bo konkurencja była już pod wpływem i bez hamulców, my jeszcze nie - pełna kultura i bon ton. Poza wszystkim oni też zapłacili za wynajem sali, więc mieli prawo się bawić. Po trudnej części oficjalnej postanowiono ciąg dalszy przełożyć "na potem" licząc na wykruszenie się sąsiedniej ekipy. Atmosfera zrobiła się ciut nerwowa, ale ostatecznie po prawie dwóch godzinach ciąg dalszy zebrania odbył się bez przeszkód, zarząd się sprawozdał, podyskutowano o wszystkich ważnych i nieważnych sprawach po czym grzecznie rozeszliśmy się do łóżek.
W niedzielę każdy wyjeżdżał o innej porze i nie było nadziei na wesoły pociąg. Za to wszyscy z warszawskiej ekipy mieli w planach dwa trina po Katowicach. Jako pierwsze ruszyło prezesostwo, potem my, na końcu siostry z przyległościami. Znowu udało nam się załapać na podwózkę - tym razem zlitował się nad nami Darek i podrzucił nas na cmentarz. Nie żebyśmy tak źle po imprezie wyglądali, na cmentarzu były trzy punkty kontrolne. Na trasie trin oczywiście spotkaliśmy obie nasze stowarzyszone ekipy, pomachaliśmy sobie i każdy poszedł w swoją stronę. Okazało się, że z trinami wyrobiliśmy się jeszcze przed pierwszym pociągiem, niestety procedura zmiany biletów trwa długo, a aż tyle czasu nie mieliśmy. W efekcie do odjazdu naszego plątaliśmy się po centrum handlowym przyległym do dworca. Zawsze lepsze to, niż zimna ulica.
Zbyt szybko cała impreza przeleciała i teraz nie pozostaje nic innego jak czekać na zlot przyszłoroczny. Organizatorzy - nie zapomnijcie dopilnować sali do integracji!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz