Dobrze, że jest tradycja łażenia z mapą w drugi dzień Świąt, bo wreszcie można oderwać się od stołu i stracić kilka kalorii. Dlatego też, mimo dość niejasnej pogody, cieszyłam się na Gambita. Żeby jednak nie popaść w przesadę, odmówiłam Tomkowi pójścia na TZ i zapisałam się na TU, tradycyjnie z Darkiem. Jak się potem okazało, było to bez znaczenia, bo mapy mieliśmy prawie identyczne.
Autor oczywiście zrobił nas w jajo (ale jak najbardziej w konwencji wielkanocnej) i zapodał "Etap z jajem". Z jajem, a nawet kilkunastoma oraz z siedmioma lopkami. Początek był typowym świątecznym spacerem - najpierw poszliśmy wzdłuż cmentarza, a potem prosto na wielkie wysypisko śmieci. Wrażenia - bezcenne! Żeby nasycić się widokiem, posiedziałam chwilę pod punktem 35, potem pod 45 i poszliśmy dalej. W miarę szybko ogarnęliśmy ideę mapy i dość bezproblemowo posuwaliśmy się z punktu na punkt i z lopki na lopkę. Przy okazji , poprawiając wzajemnie swoje błędy w nawigacji, doszliśmy zgodnie do uznania wyższości zespołu dwuosobowego nad chodzeniem w pojedynkę. Jednym słowem wyważyliśmy otwarte drzwi.
Od samej mety krok w krok za nami podążał Tomek. Przyrzekaliśmy mu, że nic złego nie będziemy robić i może spokojnie zająć się swoją trasa, ale nie - wciąż był w zasięgu wzroku. Dwa razy nawet się to przydało - raz, kiedy uświadomił nas, że przeszliśmy już PK 55 (on zresztą też zajęty śledzeniem nas) i wspólnie wróciliśmy po niego (a nie mówiłam wcześniej, żeby sprawdzić na kolejnym skrzyżowaniu? nie mówiłam??) oraz później, kiedy uratował nas od wracania się po PK Z spod mety, bo pewnie tak by się to skończyło:-)
Na dobre utknęliśmy przy jaju z PK 50 i piątą lopką. W miejscu gdzie powinny być, aż mieniło się od lampionów i za nic nie szło wybrać właściwego. Nie pomogło nawet zaglądanie do mapy TP - i tak wzięliśmy stowarzysza i stowarzyszoną lop-kę i dopiero Ania z Adamem uświadomili nas, że to nie te. Tym sposobem zarobiliśmy dwie przebitki, co i tak lepsze od stowarzyszy. W domu, po sprawdzeniu ze śladem GPS i wszystkimi dostępnymi mapami okazało się, że autor mocno machnął się w skali lopki 5 i namierzanie się odległością nieuchronnie wiodło na manowce. No, ale my i tak byliśmy na manowcach.
PK 33 pasował mi gdzieś koło PK Z, ale był tak enigmatyczny, że postanowiliśmy (podobnie jak większość chyba) odpuścić go sobie, bo jeden punkt był nadmiarowy. Gdzieś tam w okolicy Darek na oko wyznaczył azymut do zadania i nawet zgodził się z moim również na oko wyznaczonym na mapie i aż jestem ciekawa jakie mamy oko.
Na zakończenie trasy znowu wróciliśmy pod górę śmieci, żeby kolejny raz nasycić się widokiem i zgarnąć podwójny 35/60, co to jego podwójność dotarła do nas po oddaleniu się z miejsca przy pierwszym pobycie. Jeszcze zrobiliśmy drobną sesję fotograficzną w tym urokliwym miejscu i już można było wracać na metę.
A tak wygląda nasze przejście:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz