"Chodź na spacer" i "chodź na spacer" marudził mi Tomek od stycznia, to w końcu poszłam. Zresztą sama byłam ciekawa tej nowej imprezy, no i od wiosny znowu biegam. Tomek zapisał mnie na trasę normalną, bo na jaką ma iść normalny człowiek? Sam, nie poczuwając się do normalności, zapisał się na jakąś nienormalną.
Jak przystało na ludzi obeznanych z mapą i świetnie orientujących się w terenie, zgubiliśmy się już w drodze na start. Pojechaliśmy za Wisłę, z powrotem i znowu za Wisłę i cudem, niemal w ostatniej chwili, dopadliśmy biura zawodów, żeby pobrać czipy i wystartować. A czipa to mi dali takiego dziwnego - płaski i bez przyczepiania do całej ręki. Bałam się, że niezauważalnie zsunie mi się z palca, ale wszyscy zapewniali, że będzie się trzymał. OK.
Atmosfera na zawodach niemal rodzinna, bo uczestników mało i wszyscy się znają. Kurcze, nawet mnie znali, mimo że byłam pierwszy raz. Eh, ta sława ... (No dobra, sami znajomi, stali bywalcy wszystkich imprez.)
Trochę już zapomniałam jak to jest na zawodach biegackich, ale jakoś dałam radę z tymi klirami, czekami i wystartowałam. Już pierwszy punkt był wredny, bo niby niezbyt daleko, ale za kilometrami płotów i trzeba było obiec kilka ogrodzonych hektarów terenu. A potem dla urozmaicenia zbiegało się ze skarpy (kto miał szczęście) lub spadało na twarz, ewentualnie odwrocie (kto miał mniej szczęścia). Punkt nad samą wodą, z możliwością kąpieli. Nie skorzystałam. Z punktem drugim miałam o tyle trudność, że organizatorzy te niepozorne i bure stacje SI chowali po krzakach, wieszali na gałęziach i w ogóle utrudniali. A zaczynało zmierzchać.
PK 3 znalazłam bez najmniejszego problemu, ale chyba z dziesięć minut szukałam tej parszywej stacji. Wypatrzył ją dopiero ktoś schodzący z góry, patrzący pod innym kątem. Okazało się, że zerwała się z gałęzi i leżała w zielsku zupełnie niewidoczna.
Czwórka bezproblemowa, za to w okolicach piątki można było sobie połamać nogi na leżących kłodach i gałęziach. Szóstkę widziałam już biegnąc na jedynkę, więc wiedziałam gdzie jest. Do siódemki znowu trzeba było obiec te pitolone płoty, ale za to wreszcie wyszliśmy z krzaków i teren znowu zrobił się cywilizowany. Na dziesiątce mało nie dostałam zawału jak zobaczyłam gdzie jest jedenastka - prawie na drugim końcu Warszawy! Biegłam do niej i biegłam i biegłam i szłam i znowu biegłam aż dobiegłam. Dalej była już łatwizna i dopiero z piętnastki na szesnastkę znowu zafundowali nam dłuuugi przebieg, ale ponieważ szesnastka była już ostatnim punktem, więc jakoś łatwiej było to znieść.
Najwięcej problemów miałam jednak (oprócz szukania stacji) z tym plaskatym czipem - cały czas mylił mi się z kompasem i z uporem maniaka do stacji przytykałam kompas. Oczywiście na piip mogłam sobie czekać do końca świata.
A poza wszystkim Tomek zrobił mnie w bambuko, bo powiedział, że trasa ma cztery kilometry, a miała pięć, z czego osobiście przebiegłam chyba z dziesięć. Ale może to i dobrze, bo po Świętach wciąż trwa akcja "zjedz, bo się zmarnuje", więc kalorie odkładają się tu i ówdzie.
Miejsce zajęłam może mało zaszczytne, ale taka całkiem ostatnia nie byłam. Na kolejnej odsłonie "Spaceru" mam nadzieję się odkuć i podskoczyć w klasyfikacji chociaż o jedno miejsce. A na "Szybkim Mózgu" (właśnie się zapisaliśmy) to już w ogóle planuję ho, ho, ho!
Jednym słowem - ja Wam jeszcze pokażę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz