niedziela, 6 sierpnia 2017

25 to za mało?

Nie da się ukryć - wciągnęło mnie. Znaczy ta wielokilometrowa orientacja. Dlatego Orientiady już się nie mogłam doczekać. Oczywiście zapisałam się na 25 km, a Tomek tradycyjnie na 50. Ponieważ zawody miały być dość blisko domu, więc pojechaliśmy dopiero w sobotę rano, wychodząc z założenia, że lepiej jak we własnym łóżku, to się nie wyśpimy. Co prawda trochę szkoda tej piątkowej atmosfery, co to zawsze taka specyficzna przed zawodami, ale trudno.
Tym razem nie szłam z Krzysztofem, tylko z Kingą, z którą już jakiś czas temu ustalałyśmy, że kiedyś spróbujemy razem. No i nadarzyła się okazja. Podejrzewam, że Krzysztof naszą inicjatywę przyjął z ulgą, bo wreszcie trafiła mu się okazja rozwinięcia całej prędkości, bez hamulcowego za plecami. Ja go co prawda już na poprzednich zawodach namawiałam, żeby poszedł w swoim tempie, ale najwyraźniej ma jakiś imperatyw moralny, żeby się mną opiekować.

Fotka ze strony Organizatora.

Moja trasa ruszała o dziesiątej. Najpierw cyknęli nam grupową fotkę, a potem rozdali mapy żebyśmy mogli opracować wariant przejścia. W sumie nie było nad czym dumać, bo były tylko dwie logiczne możliwości, ale my - jak to kobiety - do ostatniej chwili nie byłyśmy stuprocentowo zdecydowane. W końcu postanowiłyśmy zacząć od "miasta", tylko dlatego, że Kinga wiedziała jak najłatwiej dostać się za tory. Znaczy się - znała drogę. Po odliczeniu: 5, 4, 3, 2, 1 wszyscy ruszyli biegiem, a my statecznym, acz zdecydowanym marszem. Od razu było widać, kto wybrał jaki wariant i kto jaki jest szybki. Po minucie od startu za nami został tylko ojciec z synem (Wito i Michał, jak się potem okazało), a reszta pognała przodem.
Już na pierwszym punkcie nastąpiła lekka konsternacja. W opisie było "płd strona GCK w Mrozach" i Mrozy owszem były, GCK było, południowa strona też - brakowało jedynie lampionu. Na wszelki wypadek obeszłyśmy budynek dookoła, ale lampionu ani śladu. I co się okazało? Był nie na południowej stronie budynku, tylko na południe od budynku - po drugiej stronie ulicy. Niby mała różnica, a jaka duża.
Do PK 2 poszliśmy już we czwórkę, bo podczas krążenia przy GCK dołączyli do nas Wito z Michałem. Tak po drodze zastanawiałyśmy się, czy łatwo znajdziemy dół z lampionem, chociaż z opisu wynikało, że raczej trudno będzie go przegapić przy rozmiarze 20x20 metrów. Dół rzeczywiście wzbudził nasz szacunek i respekt. Respekt, to szczególnie przy próbie zejścia na dół. Ja od razu przykucnęłam i lekkim dupozjazdem pomknęłam w dół, Kinga biegała dookoła szukając łagodnego zejścia, chłopaki jakoś sobie poradzili. Przy lampionie leżały obiecane przez Organizatora butle z wodą, ale jako, że to początek trasy, skorzystaliśmy bardzo oszczędnie. Na górę oczywiście wspięłam się po najbardziej stromej ścianie dołu, bo co sobie będę zawracać głowę wygodniejszym, ale dalszym wyjściem.
Do drogi wiodącej na PK 6 musieliśmy dojść na azymut. Chłopaki poszli przodem, ja poustawiałam sobie w kompasie co trzeba i uszłam może kilkanaście metrów, kiedy zatrzymał mnie okrzyk Kingi:
- Zgubiłam kartę startową!
Po czym zrobiła w tył zwrot i zniknęła w dole. Dobrze, że od razu się zorientowała. Nie wiem co to jest, że każdy kto ze mną idzie, gubi kartę startową. Naprawdę nie mam z tym nic wspólnego, ale w sumie jako urozmaicenie na trasie oraz temat do relacji to nawet całkiem fajne. Dlatego spokojnie czekałam na skraju największych chaszczy aż Kinga dołączy do mnie i nie miałam jej za złe.
Nad PK 6 zastanawiałyśmy się już na starcie - po co pisać, że lampion jest na południowej stronie ogrodzenia kapliczki, jak przecież kapliczkę można całą (wraz z ogrodzeniem) objąć jednym rzutem oka. Na miejscu okazało się, że wcale nie chodziło o kapliczkę, tylko o KAPLICĘ z hektarem terenu dookoła i faktycznie podpowiedź z której strony szukać miała sens.
Przy "kapliczce" dogoniłyśmy Michała z Witem, bo chociaż nie biegałyśmy, to tempo miałyśmy zacne. Tego tempa to się nauczyłam chodząc z Krzysztofem i ku przerażeniu Kingi parłam naprzód niczym Korzeniowski na olimpiadzie (ktoś go jeszcze pamięta?).
Do PK 4 prowadziły porządne drogi - chwilami aż za porządne, bo chodzenie po asfalcie nie jest naszym ulubionym sportem. Prułam więc niczym mały samochodzik, za mną bohatersko nadążała Kinga i Michał, a Wito z obłędem w oczach usiłował nie stracić nas z oczu.
Lampion umieszczony był wrednie - po tej stronie strumyka gdzie rosły największe pokrzywy. Być może Organizator podwiesił go wyżej i bardziej w zasięgu ręki, ale kiedy my tam dotarliśmy, leżał sponiewierany prawie w strumyku i trzeba było do niego zejść na dół. Oczywiście byłam pierwszą wyrywną do tych pokrzyw, bo wciąż w pamięci miałam słowa Marcina: liczę na fajna relację. Ale wiadomo, żeby była fajna relacja, to coś musi się dziać. Uznałam że jedno zgubienie karty startowej nie załatwia sprawy, więc może chociaż te pokrzywy podratują sytuację. Tyle tylko, że pokrzywy nie robią na mnie większego wrażenia (nawet jak są wyższe ode mnie) i zejście nad rzeczkę w sumie nie było żadnym wyzwaniem.
Do siódemki teoretycznie planowaliśmy iść najpierw ścieżką, potem kawałek na azymut, potem drogą i znowu ścieżką. Ale planuj tu sobie człowieku jak ścieżki takie niewyraźne, że łatwo je zgubić. W końcu zgubiłyśmy i ścieżkę i chłopaków, co bynajmniej nie znaczy, że zgubiłyśmy się. Po prostu poszłyśmy więcej na azymut niż było w planach. Chłopaków też znalazłyśmy jeszcze kawałek przed punktem. Podobno zamiast po zaroślach poszli drogą. My tam na łatwiznę nie idziemy.
Na siódemce zrobiliśmy krótki postój żywieniowo-poidłowy, a i mapę trzeba było ogarnąć, bo istotne było po której stronie strumyka mamy iść dalej. Ja co prawda byłam gotowa w razie potrzeby iść nawet strumykiem (bo czemu nie?) ale reszta wolała bardziej suchy wariant. I tak skończyło się na tym, że Kinga wpadła jedną nogą do strumyka, a ja byłam suchuteńka niczym przysłowiowy pieprz. Zupełnie nie wiedząc czemu, obydwie, niezależnie od siebie i samodzielnie uznałyśmy granicę gminy (czy co to tam się zaznacza takim czarnym szlaczkiem) za ścieżkę. Co ważne - za ścieżkę, która podprowadzi nas w okolice PK 5. Prawda wyszła na jaw, kiedy po prawej stronie pojawiło się jezioro, a żadnej drogi przed nim nie było. Ja tradycyjnie szukałam kolejnej okazji do samozagłady i od razu chciałam przedzierać się przez bagna wyraźnie zaznaczone na mapie, ale opór pozostałych członków naszej wesołej gromadki był zbyt wielki. Hmmm, wyglądało, że wobec tego oporu będziemy musieli nadłożyć kilka kilometrów żeby obejść jezioro. Bardzo, bardzo to się nam nie podobało. W końcu któreś z nas mocniej wytężyło wzrok i zauważyło, że jezioro nie jest monolitem, tylko składa się z kawałków. I jest szansa, że pomiędzy poszczególnymi elementami da się przejść. Mi się co prawda od razu przypomniały zielonkowskie glinianki z groblami, co to nikomu bym nie życzyła chodzić po takich groblach, tak więc nie robiłam sobie na wszelki wypadek większych nadziei. Atmosfera jakby troszkę podupadła. Szliśmy, szliśmy i szliśmy, a po prawej stronie wciąż były tylko szuwary i woda za nimi. Kiedy już traciliśmy nadzieję, w końcu ukazał się przesmyk między jeziorkami. I to taki konkretny. Byliśmy uratowani. Ale żeby nie było zbyt prosto, ścieżka na którą weszliśmy za jeziorem w pewnym momencie zaczęła zakręcać w złą stronę i trzeba było dalej iść na przełaj. Tyle tylko, że drogę zastąpiły nam jakieś leje po bombach, albo może po wybieraniu piachu, kto to wie?
 Nie przechodziliśmy przez tę dziurę, chociaż była bardzo miła i przytulna.
 I znowu Kinga odwodziła mnie od samozniszczenia, bo oczywiście chciałam ciąć prosto na azymut. Pod  sosną zrobiliśmy sobie sesję fotograficzną, a tak w rzeczywistości zbieraliśmy siły przed dalszym marszem:-)
Z piątki na ósemkę droga była prosta jak drut, ale cały czas asfaltem. Darłam do przodu ile sił w nogach oglądając się tylko do tyłu czy nie gubię współtowarzyszy. Na ósemce uzupełniliśmy zapasy wody, a schodząc do głównego asfaltu spotkaliśmy Przemka na rowerze.
Na dziewiątkę planowaliśmy iść na azymut. Najpierw chcieliśmy się namierzyć od zakrętu ścieżki, ale jej nie znaleźliśmy, potem od strumyka, ale też go nie było, a potem to już doszliśmy do ścieżki, przy której (tyle, że dalej) miał stać punkt. W sumie to nawet dobrze, że nie mieliśmy się od czego namierzyć, bo las przez który planowaliśmy przejść wyglądał mocno niefajnie, a potem miały być mokradła. Mokradła co prawda i tak nas nie ominęły. W pewnym momencie droga rozmokła się szeroko i wcale, ale to wcale nie chciało mi się obchodzić wody, bo nie wiadomo było dokąd ona sięga. Nie patrząc co zrobi reszta zespołu wlazłam w środek bajorka i... poczułam miły chłód na stopach. O, tak! Tego mi było trzeba! Po chwili dotarłam do dębów i podbiłam punkt. Reszta grupy z oporami, ale przeszła przez wodę. Najwyraźniej przykład jest zaraźliwy.
 Bardzo przyjemna przeprawa.
Na dziesiątkę nie chciało nam się lecieć do większej drogi, zwłaszcza, że na mapie jak wół widniała ścieżka doprowadzająca w okolice dziesiątki. Jakoś umknęło naszej uwadze, że dookoła było pełno niebieskich znaczków standardowo oznaczających wodę - dużo wody. Ale czy to da się wszystko naraz ogarnąć? Nasza ścieżka już po kilku krokach zmieniła się w mały potoczek, ale ostatecznie i tak wszyscy mieliśmy już przemoczone buty. Szłam przodem, przezornie nie oglądałam się na resztę i udawałam, że nie słyszę krytycznych uwag dotyczących podłoża. Z każdym krokiem zawartość wody w trasie rosła. Zamiast coraz lepiej, robiło się coraz gorzej. Ja wciąż miałam nadzieje, że mokre zaraz się skończy i z uporem maniaka szłam przed siebie.  W pewnym momencie odwrót byłby już bez sensu i przynajmniej wyrzuty sumienia, że nie zawracam opuściły mnie. Do swojej wyobraźni wolałam nie dopuszczać podejrzeń, co na temat wybranej przeze mnie trasy sądzi reszta załogi. Roślinność składająca się z czegoś bardzo wysokiego, czegoś kłującego i czegoś parzącego zasłaniała mi widok na wszystko, szłam więc kierując się wyłącznie wskazaniami kompasu. Co jakiś czas pokrzykiwałam sprawdzając stan liczebny grupy, bo mimo wszystko nie chciałam nikogo potopić. Przy wysokiej temperaturze powietrza ten spacer w wodzie był w pewien sposób nawet przyjemny. No i przygoda! Wreszcie miałam swoją przygodę! Z każdej z dotychczasowych imprez Tomek wracał z opowieściami jak to utopili się tu i tam, wpadli do takiego, czy innego strumyka, a ja wciąż sucha i sucha. I czysta. W końcu swoją porcję podtopień otrzymałam z nawiązką, zwłaszcza w momencie kiedy nie widząc gdzie idę, wpadłam do jakiegoś rowu. Tak po pas. Jak to myśli w takim momencie płyną błyskawicznie. Nie, nie pomyślałam o tym, że mogę się utopić, bo przecież nie wiadomo jak dalej jest głęboko. Pierwsza myśl to inwentaryzacja plecaka - co w nim  mam takiego, czemu woda mogłaby zaszkodzić? W sumie nic takiego nie miałam, bo co ważniejsze przezornie zapakowałam w woreczki. Muszę powiedzieć, że takie zanurzenie po pas przyniosło zdecydowaną, miłą i konkretną ochłodę. Nawet kiedy w końcu udało mi się wyjść na suchy ląd wciąż było przyjemnie. Nieprzyjemna była tylko perspektywa zostania zabitą przez współuczestników mokrego przejścia. W sumie nawet nic nie miałabym na swoje usprawiedliwienie. Ale tak prawdę mówiąc moim większym zmartwieniem był fakt, że nie miałam uwiecznionych na zdjęciach tych wszystkich atrakcji. Bałam się wyciągać telefon, bo szkoda byłoby go utopić. Moi towarzysze niedoli postanowili mnie jednak nie zabijać, wychodząc z założenia, że wcale nie musieli iść za mną i była to ich samodzielna niezawisła decyzja. Poza tym - z kim przeżyliby taką fascynującą przygodę? :-))) Po podbiciu dziesiątki rozłożyliśmy się na asfalcie (Wito to nawet dosłownie) - niektórzy się posilali, pili, Kinga zmieniała skarpetki na suche. W tym momencie muszę złożyć hołd moim butom - nic, ale to nic nie robiły sobie z tego, że są przemoczone - ani nie obcierały, ani nie odparzały, ani nic. Jak zwykle troskliwie otulały moje stopy i zapewniały im pełen komfort. Te buty to był normalnie zakup życia!
Do mety pozostał nam jeszcze tylko jeden punkt. Postanowiliśmy pójść już głównymi drogami, bo limit atrakcji chyba wyczerpaliśmy do cna. Wito poddał się i postanowił dalej iść swoim, troszkę wolniejszym tempem, więc nasza trójka, mimo obolałych nóg Kingi ostro ruszyła naprzód. PK 1 był łatwy i nie dostarczył nam żadnych atrakcji, a potem już tylko pozostał powrót do bazy. Wciąż rozpierała mnie energia i właściwie miałam ochotę pobiec do bazy, ale skoro umówiłyśmy się z Kingą na wspólną wędrówkę, to nie honor byłoby teraz ją zostawić, a jej poobcierane od mokrych skarpetek nogi nie pozwalały już na żadne wyczyny.
W bazie okazało się, że łapiemy się na trzecie miejsce w kategorii kobiet, ale przewidziano tylko jedno trzecie miejsce, więc kazano nam się dogadać, która z nas je otrzyma. Kinga zrezygnowała ze swoich zaszczytów, tłumacząc się tym, że rok temu na Orientiadzie była już na podium i że to ja nadawałam tempo.  Kinga - dzięki, ale tak w rzeczywistości to trzecie miejsce jest nasze wspólne.

Puchar jest dość trudno podzielny niestety.

Na Orientiadzie doszło też do pewnego przełomu - dojrzałam do pięćdziesiątek. No bo skoro po przejściu 30 km (jak pokazał track) wciąż miałam siłę, energię i chęć iść dalej, to czemu by nie spróbować dłuższego dystansu. Że umierałam po poprzednich dwudziestkach piątkach? Szłam z Krzysztofem i tempo nadawane przez niego było dla mnie stanowczo za duże. Wystarczy ciut wolniej i MOŻE dam radę. A jak nie, to najwyżej opuszczę jakieś punkty, ale spróbować warto.

A tak wyglądała nasza trasa:

6 komentarzy:

  1. Track "na żywo" http://3drerun.worldofo.com/2d/index.php?idmult%5B%5D=-440954&idmult%5B%5D=-440952

    OdpowiedzUsuń
  2. Serdeczne gratulacje. Ambitnie pokonana trasa i jak zwykle świetna relacja. Żal tylko, że organizator się nie popisał na koniec. Niby puchar niepodzielny, ale inni jakoś sobie radzą...

    OdpowiedzUsuń
  3. Brawo dziewczyny!
    Ja myślę, że spokojnie byście się podzieliły jednym pucharem (w końcu nie takie rzeczy się robiło) :)
    A 50-tka? Na Sudecką nie namawiam, ale może... Mordownik? ;P

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojtam, ojtam. Puchar się należał Renacie - sama bym raczej nie trzymała takiego tempa :D Nie można wymagać od orga, żeby przygotowywał po dwa puchary. Za to niewątpliwie należą mu się pochwały za luksusowe warunki, smaczny posiłek regeneracyjny i dobry pomysł z batonikiem i ładnym kubeczkiem w pakiecie startowym :) K.

    OdpowiedzUsuń
  5. Właśnie,jak zauważyłem dla waszej grupy(trójkąta nawigacyjnego,czy jak was nazwać)mało jest zawodów odpowiednich dla nawigacyjnych profesjonalistów. Organizatorzy drżą przed komentarzem p.Tomasza,p.Basi,pani,pana poniewaz nie integrujecie się zbytnio,sen z powiek spędza Państwa opinia. Przy tym liczy się tylko techniczna strona trasy,żadnych spraw ludzkich jak toalety,natryski,klimatyzowana sala,posiłki,pakiety. Przecież na zawody przyjeżdza kilkadziesiąt osób,słabi,początkujący lub ludzie na takim poziomie zawodowym,czy kulturanym jak nazwany przez p.Tomasza Przemysław W.któremu do pięt nie dorastacie a nie komentuje złośliwie. Są debiutanci szczęśliwi jak dzieci,są pucharowi pretendenci jak miła i zawsze sympatyczna Ania Sejbuk,są zawodnicy którzy wolą trasy bardziej biegowe,szybkie.Organizowanie zawodów to wolontariat w czasie wolnym od pracy,ukradzionym rodzinie,nie zawsze się uda zrobić to dobrze,błędy to także atrakcja zawodów,pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale to tak na serio napisałeś(łaś), czy w formie żartu?
      Jak na serio to ni słowa nie rozumiem:-(

      Usuń