Po przejściu, a raczej nieprzejściu podkurkowego etapu autorstwa Piotra, jesteśmy pełni obaw przed dzisiejszą imprezą. Do tego stopnia zaprząta nam to myśli, że dopiero po ujechaniu kilku kilometrów od domu uświadamiamy sobie, że zapomnieliśmy zabrać podkładki pod mapy. Na szczęście mamy zapas czasu i możemy po nie wrócić.
Zaczyna się nieźle - jeśli dalej będzie podobnie, to marnie widzę nasze szanse.
Na start wpadamy już podczas "słowa wstępnego", które z powodu zimna jest mocno streszczone. Opłata, karta startowa, przygotowanie sprzętu i już jesteśmy gotowi do wymarszu. Nasz etap pierwszy, to to samo co etap drugi trasy TP, a więc nie może być trudny. I faktycznie mapa pełna, jedynie pokrojona i poobracana. Kolejność punktów obowiązkowa, więc od razu wiadomo jak "przeskakiwać" między wycinkami mapy. Jednym słowem - banał.
Jedynkę chwilę czeszemy, ot, tak - żeby nie wyjść z roli i żeby nie wyszło na moje, że punkt jest ciut dalej niż szukamy. Wyszło na moje, ale ciiiiii.... Za jedynką zaczynają się reklamowane w komunikacie technicznym trawy po czubek czapki. Nie powiem, bardzo to widowiskowe - szkoda, że ciemno i nie można w pełni docenić inwencji autora co do wyboru trasy. Dodatkowa atrakcja to murek po starym ogrodzeniu, po którym trzeba iść żeby cokolwiek zobaczyć ponad trawami (przynajmniej te niższe osoby muszą).
Bez problemu udaje nam się wyłuskać spośród traw PK 2, 3, 4, 5. Teraz musimy przedrzeć się przez ruchliwą autostradę. Na szczęście mapa jest z przyszłości i obecnie autostrada ma z półtora metra szerokości i jest nawet nieutwardzona:-)
Szóstka uczciwie wisi na drzewie, zaś siódemka za wodą, gęsi za wodą, kaczki za wodą ... Do mostku nie chce nam się nadkładać drogi, ryzykujemy więc i skaczemy na drugi brzeg. Udaje się bez strat w ludziach i sprzęcie.
Do ósemki już grzecznie idziemy mostkiem, odmierzamy dokładnie odległość, bo punkt z gatunku "na niczym" i rzeczywiście w odmierzonej odległości nic nie ma. Jest kawałek dalej i po wewnętrznych, a także zewnętrznych konsultacjach decydujemy się go wziąć.
Znowu wkraczamy w trawy wysokopienne i dla urozmaicenia zabawy gubimy się w nich. Ponieważ jednak jest za zimno na głupie zabawy, szybko wracamy na właściwą ścieżkę i pomykamy do dziewiątki. Spisujemy co tam wisi i dążymy do cywilizacji, czyli asfaltu. PK 10 zaliczamy w asyście uroczego małego kotka, który doprowadza nas na miejsce - jak miło ze strony Piotra, że nawet o przewodnika zadbał!
Dwa kolejne punkty nawet niegodne wzmianki, za to trzynastka, jak przystało na feralną liczbę, dostarcza wrażeń. Na początek zachodzimy ją od niesłusznej strony, w związku z czym dostęp do niej jest mocno utrudniony. Widzimy nad sobą kilkanaście punktów świetlnych - znaczy się: czeszą! Wołamy z dołu, czy coś mają, no bo jak nie, to co się będziemy wysilać ze wspinaczką przez chaszcze. Dobijają kolejne ekipy. T., chyba z ciekawości, wdrapuje się na skarpę nie patrząc na mocno nieprzebieżne krzale. Razem z kilkoma osobami czekam na efekt poszukiwań, w końcu zostajemy telefonicznie zawezwani na górę. Statecznie obchodzimy teren dookoła i zachodzimy od strony słusznej. Oczywiście nie wpływa to na stan poszukiwań. Punktu nie ma, zimno coraz bardziej, czas biegnie - ustalamy więc komisyjnie BPK i lecimy dalej. Odległość i azymut wyprowadzają nas prosto na stowarzysza czternastki. A przynajmniej mamy nadzieję, że jest to stowarzysz, bo bierzemy pobliski punkt, bardziej odpowiadający ukształtowaniem terenu. Zresztą kto go tam wie ...
Na mecie czeka gorąca herbata i ciasto. Podczas gdy ja zajmuję się konsumpcją, T. tradycyjnie leci bić autora.
W etapie drugim znacząca zmiana. O ile w pierwszym były wycinki w kształcie prostokątów, to teraz są w kształcie kółek. I to by było na tyle. W temacie zmian.
Etap drugi pokrywa się niemal całkowicie z pierwszym, drobne odstępstwa dotyczą kosmetyki typu - to co przedtem było stowarzyszem, teraz jest punktem właściwym.
Największą zmianę przynosi punkt jedenasty, bo po dojściu do asfaltu przedtem skręcaliśmy w lewo, teraz musimy skręcić w prawo. Nie żeby jakoś daleko - ot, kilkanaście metrów. Za to punkt nie wisi w zaznaczonej na mapie odległości i mamy dylemat - wpisać BPK, czy to co mamy najbliżej. Pod drzewem gromadzi się wieloekipowa grupa i uzgadniamy zeznania. Przy okazji wymiany doświadczeń dochodzimy do wniosku, że w poprzednim punkcie wzięliśmy stowarzysza, T. biegnie więc przebić punkt, ja zostaję przy drodze. Po chwili żałuję tej decyzji, bo marznę w bezruchu, a dodatkowo w czasie działań strategicznych zgubiłam rękawiczkę.
Podsumowując etap drugi - nihil novi sub sole.
Chociaż nie, było jedno zastanawiające zjawisko! Co chwilę spotykaliśmy A. i M. i nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że za każdym razem nadchodzili z naprzeciwka. Mam niejasne przeczucie, że posiedli oni zdolność teleportacji.
Po oddaniu kart startowych zbieramy się szybciutko do odlotu, bo pogoda wyjątkowo nie sprzyja towarzyskim pogwarkom. W ogóle coś mam przeczucie, że zimowe imprezy to nie będzie to, co lubię. Ale z drugiej strony nie wyobrażam sobie sytuacji, że wszyscy w terenie, a ja w domu.
Cóż, byle do wiosny!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz