Ponieważ nie "Szwendałam" się z Tomkiem i miałam chwilę przerwy od inowania, wreszcie zdążyłam się zregenerować i nawet zatęsknić za jakąś imprezą. Dlatego na "Serce" jechałam przekonana, że ho ho - co to ja tam nie zdziałam. Oczywiście zdziałać miałam do spółki z Darkiem.
Najpierw wylosowaliśmy etap (taka nowa świecka tradycja) i wyszło, że zaczynamy od drugiego - Serce leżakujące. Ponieważ na mapie jak wół było napisane: "złóż sobie leżak", odszedłszy kawałek od startu (żeby mieć spokój), wzięliśmy się za wycinanie i składanie leżaka. Prawie się udało, bo został nam tylko jeden kawałek, no i serce, ale ono miało leżeć na leżaku. No i pokrywało się z niedopasowanym fragmentem.
Darek trzymał poskładaną mapę, ja drugi egzemplarz w oryginale (czyli nic nie mówiący) i co chwilę zatrzymywałam go, żeby popatrzyć gdzie idziemy. Szło całkiem dobrze, głównie po drogach i przecinkach, bez błądzenia, tylko odległości między punktami coraz bardziej się wydłużały. Za nami, niczym tajemniczy Don Pedro, podążał Mariusz, jak sobie wykoncypowaliśmy - szpieg Tomka, śledzący nas na jego polecenie.
Idąc, cały czas próbowaliśmy dopasować ten brakujący fragment leżaka. Darek wypatrzył miejsce, gdzie jakoś mu to pasowało, ale skala musiałaby być inna każdego fragmentu, a tu w opisie jak byk: "skala jest jednakowa". Mi tam niespecjalnie pasowało, ale co zrobić upartemu facetowi? W końcu zmusił mnie (groził i przystawiał nóż do gardła) żebym telefonicznie przedyskutowała sprawę skali z autorem mapy. Autor potwierdził jednakowość skali i pomysł jak dopasować upadł. Po zebraniu PK H uznaliśmy, że teraz to już najwyższy czas poskładać mapę do końca, bo rejon pofałdowany, a wycinek także, więc jest szansa, że jesteśmy właśnie na nim. Darek znowu wykonywał różne kombinacje przykładając wycinek to tu, to tam. W pewnym momencie wzięłam mu to z rąk i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doznałam objawienia i jednym ruchem przyłożyłam, gdzie trzeba.
- Jesteś wielka! - zakomunikował Darek, a ja przez grzeczność nie zaprzeczyłam.
Faktycznie byliśmy niemal na miejscu. Zebraliśmy M i N i cali szczęśliwi ruszyliśmy na PK I. Uszliśmy już kawałek, kiedy Darek stanął jak wryty.
- A serce? - zapytał dramatycznie.
Teraz dla odmiany on okazał się wielki. Z tego szczęścia, że udało się dopasować i znaleźć ostatni brakujący element, zupełnie zapomnieliśmy o sercu, które przecież pokrywało się z nim. Nie pozostało nic innego jak wrócić i jeszcze raz przelecieć się po górkach. Serce było z jakiejś prehistorycznej mapy i mam podejrzenia, że było to po prostu sfotografowane jakieś malowidło naskalne. Przez te tysiące lat teren nieco się zmienił i nic nam nie pasowało tak na sto procent, oprócz oczywiście tego, że to musi być gdzieś tu. W końcu coś tam powpisywaliśmy do karty i poszli dalej. Ja szłam za Darkiem, bo nie miałam złożonej mapy, a on wyznał, że nie bardzo wie gdzie i idzie na czuja, w stronę drogi. Czuja to on ma najwyraźniej dobrego, bo wyszliśmy idealnie na kolejny punkt.
Do K było pioruńsko daleko i w duchu przeklinaliśmy autora za ten pusty przelot. Do tego odległości coś się nie zgadzały - ani nam, ani drugiej napotkanej ekipie. W końcu wbiliśmy kod z jedynego znalezionego w okolicy lampionu, ale z wyraźną niechęcią, żeby nie było.
W końcu zaczęliśmy przybliżać się do mety. Po przeliczeniu punktów wyszło nam, że jeden PK możemy odpuścić i bardzo nas to uszczęśliwiło, bo nogi w międzyczasie zdążyły nam już powłazić do, a nawet powyżej miejsca gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. Na metę wpadliśmy z bojowym okrzykiem:
- Bić autora! - ale co z tego, kiedy już nie bardzo mieliśmy na to siły.
Po krótkiej regeneracji poszliśmy wylosować kolejny etap i ku naszemu zdziwieniu był to etap pierwszy - "Serce w zalotach (z=g)":-) Ci, którzy zaczynali od niego, ostrzegali, że straszny, bo doły i teren nieprzyjazny. Dla nas najważniejsze było, że krótki - tylko 2,6 km.
Najpierw wszystko wydawało nam się za blisko, bo o ile w poprzednim etapie punkty były co pół kilometra, to tutaj niemal co parę metrów i robiło nam to straszny zamęt w głowach. Poskładanie mapy tym razem nie nastręczało trudności i jedyną troską było nie połamanie nóg, bo teren faktycznie trudny. Zebraliśmy po kolei G, A, podwójny B, I, potem L i znowu podwójny C i K. A kiedy doszliśmy do E okazało się, że nie mam karty startowej. Darek od razu się przestraszył, że to on zgubił, bo wpisywał ostatni punkt. Wróciliśmy po śladach, czyli przez pole pokrzyw, ostów, dzikich róż i innej czepialskiej roślinności. Gdzieś w połowie drogi, wśród traw leżała nasza zguba. Tym razem ja byłam sprawcą zamieszania, bo na tym odcinku karta była już pod moją opieką. Zrobiliśmy wielkie ufff i wrócili pod punkt E. Przy D spotkaliśmy Andrzeja, Kosmę i Mariusza. F szukaliśmy najpierw każda drużyna na własną rękę, potem połączyliśmy siły, potem znowu indywidualnie i znowu razem, ale przede wszystkim szukaliśmy długo i bezskutecznie. Przeczesaliśmy każdą pędź ziemi, każdy krzaczek, każdą dziurę i każdy pagórek. Nic nie znaleźliśmy, a zabrało nam to z pół godziny, czyli 1/3 całego czasu. Na H poszliśmy już całym tramwajem. Do J my z Darkiem szliśmy mocno naokoło, bo Darek wolał iść w drugie lewo, a ja już nie miałam sił, żeby energicznie zaprotestować. Ale i tak dogoniliśmy resztę ekipy i dalej znowu ruszyliśmy razem. Szliśmy beztrosko ścieżką prowadzącą do niewiadomoczegoidokąd. W końcu w szeregi zaczął zakradać się lekki niepokój:
- Gdzie jesteśmy i dokąd idziemy?
Ktoś zauważył lampion przy drodze, na końcu rowu. Wykoncypowaliśmy sobie, że to musi być M, a jak nie, to i tak nadaje się na stowarzysza. Spisaliśmy, a ponieważ czas już nam się kończył, resztę postanowiliśmy odpuścić i wrócić czym prędzej na metę. Był tylko drobny problemik - nie bardzo wiedzieliśmy gdzie ta meta. Gapiąc się w mapę w poszukiwaniu drogi ewakuacyjnej wypatrzyłam, że N jest podejrzanie podobne do M, tylko w innej skali. Po przyjrzeniu się mapie, reszta ekipy zgodziła się z moją obserwacją i do kart dopisaliśmy jeszcze N. A potem uznaliśmy, że meta musi być na północy i ... faktycznie tak było. Do tego okazało się, że jest stosunkowo blisko i nie grożą nam straszne ilości ciężkich minut. I w sumie teraz nie wiem, czy nie żałować, że nie poszliśmy po ten ostatni brakujący punkt, bo wystarczyło się kawałeczek wrócić. Ale wiadomo - post factum to człowiek zawsze mądry.
Na mecie powitała mnie Agata opowieścią o tym jak na trasie zobaczyła Tomka wycinającego i sklejającego mapę na klęczkach, a trzeba wiedzieć, że cięcie mapy jest poniżej jego godności. Że też nie cyknęła fotki. Chociaż może i dobrze, bo potem by go nią szantażowała:-)
Kolejne wieści o Tomku przyniósł Kazio:
- A chodzi tam tak ruchem wahadłowym - tam i z powrotem.
Leśne Dziady po powrocie ze swojej trasy zaraportowały, że widziały go w najdalszym fragmencie mapy.
Wyglądało na to, że moje niedoczekanie. Tymczasem już po godzinie Tomek wrócił i mogliśmy spokojnie za dnia pojechać zrobić trino w Piasecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz