Na pierwszą noc zaplanowaliśmy etap podwójny, bo prognozy pogody mówiły, że będzie sucho i ciepło, a w następną mokro i zimno, więc na mokro woleliśmy iść tylko na jeden.
Spacerujące dżdżownice na pierwszy rzut oka nie wyglądały źle, poza fragmentami ortofoto, którego w nocy nie lubię. W każdym razie siedem punktów z mapy głównej wyglądało na pewniaki i wiadomo było, gdzie jest meta. Tak dokładnie, to tę całą wiedzę miał Tomek, bo dla mnie mapa była za blada i niewiele na niej widziałam - drogi to jeszcze, ale rzeźby w ogóle. Fragmenty starych map udało mi się mniej więcej dopasować do głównej, bo drogi były w tych samych miejscach, więc potencjalnie mieliśmy już jedenaście z piętnastu punktów. Orto nieustannie stanowiło dla nas zagadkę.
Zebraliśmy po kolei idąc od startu 155, 154 i 153. Przy 153 Tomek doznał objawienia i zlokalizował 144 z orto. Wróciliśmy jeszcze po 143, a napotkany w okolicy Marcin upewnił nas w słuszności dedukcji.
Utknęliśmy w Trójkącie Bermudzkim 150, 151, 152. Teoretycznie prosta sprawa, a kręciliśmy się jak pies za własnym ogonem. Nie szło rozgryźć ani z prawa, ani z lewa, ani od góry, ani od dołu. Po zrobieniu około setki kilometrów i spędzeniu na tym niewielkim obszarze kilku godzin postanowiliśmy wziąć 149, pójść na metę i od niej ewentualnie spróbować resztę, czyli 141, 147 i ponownie trójkąt. 149 nie znaleźliśmy - ścieżka była, rozwidlenie było, granicy kultur ani metra bieżącego. Sczesaliśmy chyba z kilkaset metrów kwadratowych okolicy i nic. W końcu decyzja - bijemy bepeka.
Meta litościwie była oznaczona lampionem z literką "B", więc przynajmniej znalazłszy go, mieliśmy pewność, gdzie jesteśmy. Czas podstawowy i dodatkowy już dawno nam się skończyły, ale Tomek zaparł się, że musimy wszystkie dżdżownice znaleźć, a etap drugi sobie odpuścimy, to znaczy pójdziemy na jeden punkt. Noc była przyjemna, szło mi się w miarę dobrze, wiec przystałam na takie warunki. Znaleźliśmy polanę, co to według naszej wiedzy, na jednym końcu miał być 141, na drugim 147 i rozdzieliliśmy się żeby przeszukać całą. Tomek znalazł jeden lampion, ja drugi, a dodatkowo ja w promocji znalazłam Pawła i Agatę. Postraszyliśmy ich bepekiem na 149 i poszli w swoją stronę. W swoją, czyli znowu do Trójkątu Bermudzkiego. 150 jakimś cudem udało się znaleźć, coś na kształt 151 też, 152 nie chciało poddać się bez walki. Co prawda mój ukochany kompas wskazywał inny kierunek poszukiwań niż ten wybrany przez Tomka, ale po dziennym topieniu Tomka, nie miałam śmiałości przekonywać do moich racji. W końcu jednak wyszło na moje, jakiś lampion znaleźliśmy , a ponieważ zbliżał się świt, zaczęliśmy wracać.
Teoretycznie mieliśmy jeszcze do zrobienia etap z sowami. Przy PK 162 to nawet już ze dwa razy byliśmy, ale jakoś nie przyszło nam do głowy żeby wyjąć drugą kartę i spisać. Nie, my praworządnie - najpierw jeden etap, potem drugi. W efekcie, sowy zaczynaliśmy gdzieś w połowie drogi między startem, a metą, więc praktycznie w naszym zasięgu zostały jedynie 164 i 165. Jako 164 wzięliśmy pierwszy napotkany lampion stojący na skrzyżowaniu, bo ostatecznie nawet stowarzysz zalicza etap, a nasze zniechęcenie i zmęczenie osiągało właśnie moment kulminacyjny. PK 165 szukaliśmy już o wschodzie słońca i nawet żadne czołówki nie były nam już do tego potrzebne.
W bazie czuwali organizatorzy i podobno ktoś jeszcze oprócz nas błąkał się po lesie. Z lekkim zażenowaniem oddaliśmy nasze karty startowe, co to jedna świeciła pustkami, a wszelkie limity czasu przekroczyliśmy chyba kilkakrotnie.
I takie to z nas tezety od siedmiu boleści:-)
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz