poniedziałek, 25 lipca 2016

Wakacyjna InO - cz. 1

Na Wakacyjną InO jechałam prosto z pracy, więc przez osiem godzin siedziałam jak na szpilkach czekając wybicia godziny piętnastej. O 14.40 zadzwonił Tomek, że razem z Basią są już przed bramą Instytutu. Posiedziałam jeszcze kilka minut dla przyzwoitości i nie doczekawszy do piętnastej, zerwałam się z roboty. Jeszcze chwilę poczekaliśmy na Mariusza, który też miał jechać z nami i wreszcie ruszyliśmy. Oczywiście, nasza wyprawa nie miałaby sensu gdybyśmy po drodze nie zrobili jakiegoś trino. Tym razem padło na Jedlnię. Ponieważ trasa była dość długa, a my zmęczeni po czwartkowym treningu, postanowiliśmy podzielić się na dwa zespoły i zbierać punkty synchronicznie, po obu stronach zalewu. Tomek z Basią wybrali część dłuższą, ale w ładniejszych okolicznościach przyrody, ja i Mariusz część miejską.
Po zaliczeniu trina i zakupach w Lipsku wreszcie dotarliśmy do bazy zawodów. Okazało się, że jesteśmy jedni z pierwszych i tylko Przemek z kimś tam jeszcze czeka pod szkołą na jej otwarcie. Pojechaliśmy i my, żeby się rozpakować i odpocząć po podróży. Jak zaczęliśmy odpoczywać, to wyszło, że nikt z nas nie ma siły i ochoty wracać do bazy na całonocną balangę przy ognisku i wolimy wyspać się przed zawodami.
Poranne wyjazdy na start tradycyjnie uległy opóźnieniu, ale w końcu wyszliśmy na trasę.

Etap pierwszy to dopasowywanie wycinków do schematu przejścia. Groźnie nie wyglądało, a już przy pierwszym wycinku trochę nas zastopowało. Po obejrzeniu całego okolicznego terenu wyszło Tomkowi, że to musi być wycinek z PK G i H. Faktycznie był.
Ponieważ nie wolno było ciąć map (moje ulubione zajęcie) wykoncypowaliśmy, że będziemy przerysowywać elipsy z drogami na kalkę, nakładać je na wycinki i jeśli droga wypada w prawdopodobnym miejscu, pójdziemy sczesać teren. Mi tak średnio szło to dopasowywanie, ale Tomek tylko rzucał okiem i już wiedział. Przynajmniej w większości przypadków. Na wycinku z PK A i B dosłownie cudem przypomniało mi się o zadaniu, bo krzaki rosnące w dwóch równych rządkach, nie wydawały mi się przypadkową roślinnością, ale celowa uprawą. Co prawda żadne z nas nie wiedziało jak wygląda aronia, ale uprawa, to uprawa.
Punkty z kopczykami i dołkami dla mnie były totalną abstrakcją ze względu na ilość tych dołków i kopców. Wystarczyło, że obróciłam się ze dwa razy dokoła i już mi się wszystko mieszało, który jest który. Nie wiem jakim cudem Tomek typował te właściwe, ale i on nie dał rady wszystkim. Namierzał się milion razy z każdego kierunku świata i suwmiarką mierzył odległość. Pod tym względem to jednak lepiej dogaduję się z Darkiem - nie tracimy czasu, tylko bierzemy pierwszy lampion, który nam się spodoba. Może wydajność z hektara mamy nieco gorszą, ale za to jest mniej nerwowo.
Im mniej wycinków zostawało, tym łatwiej szło i nawet mi udało się coś tam dopasować. Utknęliśmy na końcówce, bo Tomek znowu  namierzał się z aptekarską precyzją. W tym czasie ja znalazłam ostatni punkt, czekając przy nim spotkałam chyba wszystkie inne zespoły i oczywiście wpadliśmy w lekkie.

Na etap drugi cieszyłam się, bo miał być bardzo krótki, ale kiedy zobaczyłam mapę, to cała radość przeszła mi jak ręką odjął. Lidar na lidarze lidara pogania! Do tego skala 1:4000, czyli punkty co parę metrów i bądź tu mądry co jest co. Wymiękłam i tylko szłam za Tomkiem mrucząc pod nosem co myślę na ten temat. Głośno nie wypadało, bo dama nie używa słownictwa. Fort z milionem okopów to nie jest łatwy teren, a lampiony ozdabiające co drugie drzewo, niczym bombki choinkę, robiły totalny mętlik w głowie. Ponieważ moja niezgoda na taki etap rosła z każdym krokiem, musiałam się jakoś uzewnętrznić i zaczęłam oprotestowywać decyzje Tomka, jeśli tylko nie rozumiałam dlaczego chce brać ten lampion, a nie inny. Czyli praktycznie przy każdym PK. Ale dzięki temu uchroniłam go od walnięcia kilku baboli, bo jak się lepiej przyjrzeć terenowi, to okazywało się, że wcale nie ten, tylko inny punkt. Można więc powiedzieć, że miałam jakieś tam zasługi i wkład oprócz nie opóźniania i sprawnego przemieszczania się z miejsca na miejsce. Ponieważ wszystkie te dziury były podobne do siebie, miałam wrażenie, że kręcimy się w kółko i nigdy nie dojdziemy co jest co. Nawet punkty na pełnych, normalnych wycinkach dla mnie stanowiły zagadkę. Jakimś cudem udało się jednak znaleźć wszystko, co było do znalezienia i jeszcze trafić na metę.

Etap trzeci miał być łatwy i bez przegięć, jak na starcie powiedział jego autor. Pierwszy z punktów udało się nam zlokalizować dzięki mapie z poprzedniego etapu, bo fragment się pokrywał. Gdybyśmy zaczynali zawody od etapu trzeciego, bylibyśmy bez szans. Na tym samym wycinku mieliśmy PK 4 przy którym spędziliśmy masę czasu, bo Tomkowi nie podobał się znaleziony lampion. Dla mnie był OK i twardo go pilnowałam, podczas gdy Tomek namierzał się i namierzał i namierzał. A w końcu wziął ten wypilnowany.
Ponieważ nie było wiadomo gdzie jest reszta wycinków, poszliśmy po trzynastkę ujawnioną na schemacie przejścia. W drodze na czternastkę usiłowaliśmy bezskutecznie coś wyczesać w okolicy, przy czym Tomek przykładał się bardziej, ja mniej (to znaczy od razu poszłam na czternastkę).
Z braku pomysłów co dalej, po czternastce ruszyliśmy na kolejny ujawniony punkt, przy czym Tomek jednak się rozmyślił i wrócił na dalsze zabiegi fryzjerskie, a ja pomaszerowałam do piętnastki. Zaznaczone na mapie drzewo okazało się pniem z odrostami, ale reszta krajobrazu się zgadzała, więc zasiadłam na pniu i udawałam, że wcale tu nie ma lampionu. Niestety - żadna z nadchodzących ekip nie dała się nabrać. Cała konkurencja dawno już poszła dalej, a Tomka wciąż nie było. Okazało się, że jak obleciał z pół terenu zawodów, to jakieś punkty znalazł, ale że daleko, to zeszło mu chwilę.
Wycinek z PK 2 i 12 udało się dopasować, zresztą siedząc na piętnastce widziałam gdzie poszła cała konkurencja. Przy czym konkurencja szła na czuja, a Tomek precyzyjnie namierzył się od ogrodzenia. Tym sposobem dogoniliśmy ową konkurencję, a nawet przegonili. Kolejny dopasowany wycinek był za metą, ale po drodze Tomek znowu wyruszył na łowy i upolował ósemkę i jedenastkę. Ja w tym czasie kulturalnie drogą doszłam do mety. Na mecie był tylko samochód, ale żadnego żywego ducha, martwego zresztą też nie. Nas to akurat nie ruszało, bo mieliśmy jeszcze ten wycinek do zrobienia, ale Mariusz chciał już oddać swoją kartę i nie miał komu.
Pitolonej skarpki z PK 9 szukaliśmy długo i namiętnie, a potem musieliśmy biec na metę żeby zmieścić się w lekkich. Na mecie czekały pozostałe zespoły, bo mieliśmy obiecany transport do bazy, zresztą i tak nie wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Z nudów zrobiliśmy sobie drobną sesje fotograficzną:-)



c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz