W bazie tylko zmieniliśmy buty i mapy na inne i też samochodowo pojechaliśmy na ostatnie dwa etapy. Postanowiliśmy zacząć pod prąd, czyli od mety pawich piórek. Tomek od razu chciał mnie wyprowadzić na manowce, ale się nie dałam i nawróciłam go na właściwą drogę, dzięki czemu mogliśmy zgarnąć PK 84 i 85. Uznawszy, że swój plan minimum wypełniłam, oddałam inicjatywę Tomkowi, który za punkt honoru postawił sobie dopasowanie chociaż jednego (ale najlepiej dwóch) wycinków hipsometrycznych. Wycinek to nawet i dopasował, ale znalezienie lampionów okazało się nie lada wyczynem. W pierwszym odruchu wlazłam w gęste, ostre i mokre krzaki, gdzie natychmiast zaatakowało mnie stado wygłodniałych komarów. Czym prędzej wykonałam odwrót i wycofałam się na z góry upatrzoną pozycję na drodze. Tomek niewzruszony pozostał na placu boju. Po jakiejś godzinie poszukiwań osiągnął połowiczny sukces w postaci jednego lampionu, ale sukces okupiony krwią wyssaną przez latające bestie. Nasza karta startowa wyglądała biednie z trzema marnymi punkcikami, ale wyjątkowo byliśmy zgodni, że tym razem to nam zupełnie wystarczy.
Ponieważ byliśmy zazębieni z kolejnym etapem i znajdowaliśmy się blisko skupiska punktów, poszliśmy piłować pajęcze ząbki (cokolwiek autor miał na myśli). Już wcześniej dopasowałam wycinek w postaci piły do pajęczyny, wiedzieliśmy więc, że w trzech lokalizacjach zdobędziemy aż pięć PK. Po drodze spotkaliśmy silną ekipę w postaci Adama, Pawła i Mariusza, którzy najwyraźniej szli prosto w objęcia krwiożerczych komarów i nieprzebytych krzali. Ostrzegliśmy ich w co się pakują, ale byli gotowi na stawienie czoła wszelkim przeciwnościom. Kawałek dalej spotkaliśmy jeszcze Agatę, która najwyraźniej robiła za kierowniczkę ekipy i po rozdysponowaniu, kto jaki lampion ma znaleźć, czekała spokojnie przy drodze na efekty. Ta to się umie urządzić:-) Zebraliśmy nasze punkty i uznawszy, że będzie dość, wróciliśmy skąd przyszliśmy. Nasi koledzy, ku naszej uciesze, wciąż kotłowali się w krzakach i nie zanosiło się na to, że szybko wyjdą. Jeszcze niemal przy samochodzie znaleźliśmy jeden punkcik i z niezłym wynikiem sześciu PK postanowiliśmy wracać.
Jeśli kto myślałby, że to koniec, to się myli. Tomek koniecznie "musiał" jeszcze zaliczyć etap rowerowy, bo miał ambitny plan być na wszystkich możliwych i niemożliwych etapach, a mnie dyrekcja imprezy namówiła na mini ino. Niby miałam pobiec tylko po jeden punkcik, ale wiadomo - jak się człowiek rozochoci... Z tego rozochocenia tak mi się poptaszkowało, że ominęłam jeden punkt, ale za to inny zaliczyłam dwa razy. Ale oj tam, oj tam - takie drobiazgi.
Przed odjazdem jeszcze zadysponowałam rozpalenie grilla (co w deszczu nie było łatwą sprawą), bo ostatecznie przyjechaliśmy na grillowanie, a nie tylko łażenie. A potem zostaliśmy odznaczeni Kichą - Tomek z numerem 2, ja z numerem 3.
Aaaa i jeszcze najważniejsze - na 4 Grillowaniu Kosmatych Inoków zdobyłam brakujące punkty do dużej złotej odznaki, zweryfikowałam ją i teraz dumna i blada mogę ją wpiąć w mój reklamowy plecaczek.
C. D. N. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz