Relacja Szwendobylskiego Tomka:
Zapowiadali burze. Coraz bardziej zapowiadali burze w
meteo.pl. Do tego stopnia, iż w sobotę rano obudził mnie grom z jasnego nieba i
szum ulewy. W efekcie Moja Druga Połowa odmówiła współpracy (bo w burzy nie
będzie biegać) i pojechałem sam.
Pierwszym wyzwaniem było trafić na start. Próbowałem na czuja, ale się coś nie udawało. Włączyłem nawigację, ale ona dziwnie milczała i nie dawała żadnych wskazówek. Tzn. dała jedną „na rondzie za 300 metrów drugi zjazd”, tyle że żadnego ronda w okolicy nie było. No cóż, pojechałem po swojemu i zobaczyłem ulicę „Leśników”. Ostro zahamowałem, zawróciłem i w nią wjechałem. Na końcu coś jakby leśniczówka, ale zamknięta na cztery spusty, brama przegrodziła mi drogę. Jakoś objechałem bokiem, pojawił się plakat Szwendy – uff jestem na miejscu.
Szybko do rejestracji. Tu miła niespodzianka - organizatorzy mnie pamiętają bez spoglądania na listę zapisanych! Przed startem wpadka – chcę założyć plecaczek z poidłem a tu mokro. Dziura. Wypiłem co było i poidełko do kosza.
W tym roku dostaliśmy piękne numery startowe i komplet 4 bardzo porządnych agrafek! (dobre agrafki to towar deficytowy!)
Mapy dawali wcześniej – patrzę i jakoś dziwnie – niby mapa do BnO w wariancie 8 i 16km, a są PK nieprzeznaczone dla żadnej z tras biegowych! Jakaś krótka ta trasa 16km. Jeszcze raz liczę punkty, zaznaczam na mapie co moje, a co nie. Wychodzi 8 PK czyli lampion co 2 km???
Rusza start. Otwierają tę bramę, co mi zagrodziła drogę. Na starcie także Stowarzyszona ekipa rowerowa. Ja truchtam za biegaczami. Na pierwszym rozwidleniu w lewo – przede mną tylko dwa zespoły, ale wyraźnie szybciej biegające. Reszta wybrała wariant „prawy” chyba. Pierwsze dwa PK zaraz koło startu dotrzymuję kroku szybkobiegaczom. Potem trzeba przebić się przez tory kolejowe. Krzaki, pokrzywy… nie zachęcają. Biegnę w lewo szukając jakiegoś ludzkiego przejścia. Ale nic nie widać;-(. No cóż, zetknięcie z mokrymi krzakami nie jest miłe, ale przedostaję się przez tory. Jakiś porzucony motorower w lesie i drogi których brak na mapie. Czas na azymut. PK4 ma być „na niczym”, znaczy na jakiejś drodze ze szlakiem turystycznym. Las jest średnio przebieżny i mokry po wcześniejszej burzy. Przecinam jakieś drogi których nie ma na mapie. To powinno być już jakoś tu, ale nie widać lampionu. Na wszelki wypadek biegnę na wschód (jak wiadomo tam powinna być cywilizacja) by namierzyć się od główniejszej drogi. Wokół bzykanie pił i walące się drzewa. Przyspieszam kroku. Znajduję główniejszą drogę i szukam teraz tej właściwej ze szlakiem. Okazuje się, że gdybym jeszcze kilkadziesiąt metrów na azymut przebiegł to bym na nią trafił. Tzn. na drogę, bo śladów znakowania na niej nie ma. Ale wydaje się sensowna i w oddali majaczą jakieś postacie - niewątpliwie biegacze. I na środku tej drogi jest lampion! (idąc na azymut dokładnie bym na niego wyszedł nie nadkładając drogi). Zapomniałem napisać, że przy lampionach są pieczątki. Takie brudzące. Biegacza łatwo poznać z daleka po zielonych palcach. Właściwie zamiast oglądać karty startowe wystarczy spojrzeć na ręce zawodników;-).
Na kolejny PK już nie próbuję na azymut (las wydaje się coraz mniej przebieżny). Biegnę i biegnę, a punktu nie ma. Chyba jakieś nie euklidesowe zawirowania przestrzeni na tej mapie! Jest lampion. Dalej prosto na PK 9. To najdalszy PK, a czas jakiś taki dziwnie krótki - około pół godziny! Ja nie biegam tak szybko! Z PK 9 (na którym zrobił się lekki tłum) ruszam „na skróty” w przeciwną stronę niż pozostali. Po dłuższej chwili coś mi nie pasuje z kierunkiem! Pobiegłem nie tą drogą (ale i tak lepszą niż pozostali). Zastanawiam się nad biegiem na azymut, ale po prawej pojawia się płot ogradzający uprawy leśnie. Przez chwile ściągam się z sarenką, która próbuje umknąć w bok, ale odbija się od ogrodzenia. Płot zakręca i jest droga w lepszym kierunku! W efekcie wybiegam dokładnie tam gdzie chciałem wybiec – taki jest urok biegania na niedokładnych mapach turystycznych.
Pierwszym wyzwaniem było trafić na start. Próbowałem na czuja, ale się coś nie udawało. Włączyłem nawigację, ale ona dziwnie milczała i nie dawała żadnych wskazówek. Tzn. dała jedną „na rondzie za 300 metrów drugi zjazd”, tyle że żadnego ronda w okolicy nie było. No cóż, pojechałem po swojemu i zobaczyłem ulicę „Leśników”. Ostro zahamowałem, zawróciłem i w nią wjechałem. Na końcu coś jakby leśniczówka, ale zamknięta na cztery spusty, brama przegrodziła mi drogę. Jakoś objechałem bokiem, pojawił się plakat Szwendy – uff jestem na miejscu.
Szybko do rejestracji. Tu miła niespodzianka - organizatorzy mnie pamiętają bez spoglądania na listę zapisanych! Przed startem wpadka – chcę założyć plecaczek z poidłem a tu mokro. Dziura. Wypiłem co było i poidełko do kosza.
W tym roku dostaliśmy piękne numery startowe i komplet 4 bardzo porządnych agrafek! (dobre agrafki to towar deficytowy!)
Mapy dawali wcześniej – patrzę i jakoś dziwnie – niby mapa do BnO w wariancie 8 i 16km, a są PK nieprzeznaczone dla żadnej z tras biegowych! Jakaś krótka ta trasa 16km. Jeszcze raz liczę punkty, zaznaczam na mapie co moje, a co nie. Wychodzi 8 PK czyli lampion co 2 km???
Rusza start. Otwierają tę bramę, co mi zagrodziła drogę. Na starcie także Stowarzyszona ekipa rowerowa. Ja truchtam za biegaczami. Na pierwszym rozwidleniu w lewo – przede mną tylko dwa zespoły, ale wyraźnie szybciej biegające. Reszta wybrała wariant „prawy” chyba. Pierwsze dwa PK zaraz koło startu dotrzymuję kroku szybkobiegaczom. Potem trzeba przebić się przez tory kolejowe. Krzaki, pokrzywy… nie zachęcają. Biegnę w lewo szukając jakiegoś ludzkiego przejścia. Ale nic nie widać;-(. No cóż, zetknięcie z mokrymi krzakami nie jest miłe, ale przedostaję się przez tory. Jakiś porzucony motorower w lesie i drogi których brak na mapie. Czas na azymut. PK4 ma być „na niczym”, znaczy na jakiejś drodze ze szlakiem turystycznym. Las jest średnio przebieżny i mokry po wcześniejszej burzy. Przecinam jakieś drogi których nie ma na mapie. To powinno być już jakoś tu, ale nie widać lampionu. Na wszelki wypadek biegnę na wschód (jak wiadomo tam powinna być cywilizacja) by namierzyć się od główniejszej drogi. Wokół bzykanie pił i walące się drzewa. Przyspieszam kroku. Znajduję główniejszą drogę i szukam teraz tej właściwej ze szlakiem. Okazuje się, że gdybym jeszcze kilkadziesiąt metrów na azymut przebiegł to bym na nią trafił. Tzn. na drogę, bo śladów znakowania na niej nie ma. Ale wydaje się sensowna i w oddali majaczą jakieś postacie - niewątpliwie biegacze. I na środku tej drogi jest lampion! (idąc na azymut dokładnie bym na niego wyszedł nie nadkładając drogi). Zapomniałem napisać, że przy lampionach są pieczątki. Takie brudzące. Biegacza łatwo poznać z daleka po zielonych palcach. Właściwie zamiast oglądać karty startowe wystarczy spojrzeć na ręce zawodników;-).
Na kolejny PK już nie próbuję na azymut (las wydaje się coraz mniej przebieżny). Biegnę i biegnę, a punktu nie ma. Chyba jakieś nie euklidesowe zawirowania przestrzeni na tej mapie! Jest lampion. Dalej prosto na PK 9. To najdalszy PK, a czas jakiś taki dziwnie krótki - około pół godziny! Ja nie biegam tak szybko! Z PK 9 (na którym zrobił się lekki tłum) ruszam „na skróty” w przeciwną stronę niż pozostali. Po dłuższej chwili coś mi nie pasuje z kierunkiem! Pobiegłem nie tą drogą (ale i tak lepszą niż pozostali). Zastanawiam się nad biegiem na azymut, ale po prawej pojawia się płot ogradzający uprawy leśnie. Przez chwile ściągam się z sarenką, która próbuje umknąć w bok, ale odbija się od ogrodzenia. Płot zakręca i jest droga w lepszym kierunku! W efekcie wybiegam dokładnie tam gdzie chciałem wybiec – taki jest urok biegania na niedokładnych mapach turystycznych.
Za zabudowaniami powinna być droga granicą lasu, której nie
ma. Gdzieś dobiegają szybkobiegacze, których udało mi się wyprzedzić po PK9.
Wierzę, że droga gdzieś jest, więc przez pokrzywy, podwórka trafiam na coś na
kształt drogi. Granica lasu raczej umowna, a nie tak jak na mapie – ale
kierunek dobry. Następny PK ma być przy jakiejś główniejszej drodze i
leśniczówce. Coś po lewej prześwituje przez zarośla – sprawdzam – jedynie linia
energetyczna. O, jest leśniczówka!. Szybkobiegacze wyglądają na całkiem
zagubionych. PK ma być za leśniczówką, nawet jest droga omijająca zabudowania
jak na mapie. Wszystko zaczyna się zgadzać. Poza lampionem – którego nie ma!
Znowu zbiera się większa grupa biegaczy – lampionu jak nie było, tak nie ma.
Ktoś ma telefoniczne informacje od ekipy biegnącej „pod prąd”, że także nie
znaleźli lampionu. Więc lecę dalej. Szybkobiegacze przodem, ale w zasięgu
wzroku. Pod prąd tabuny piechurów z krótszej trasy się pojawiają. Macham
swojemu imiennikowi, biegnę zygzakiem, bo jakaś wyraźnie harcerska ekipa przy
PK 20 nieodpowiedzialnie bawi się ASG celując w biegaczy. Jak na większości
imprez, powinien być zakaz noszenia broni!!!
Ostatni PK 5 za torami. Doganiam, a nawet przeganiam szybkobiegaczy, którzy zdezorientowani próbują szukać PK5 na innej drodze. Ale cóż w biegach jestem stanowczo gorszy. Coś tam prześwituje po prawej - na azymut - znowu zbliżam się do konkurencji. Z boku wypada ekipa miejscowych biegaczy i dziwnie biegnie nie w stronę mety. Tzn. biegnie, ale naokoło. Niestety, z nimi także nie mam szans biegowych. Meta. Oklaski. Oddanie karty, kiełbaska, ze dwie wody do popicia i czekanie na znajomych. Na mecie są już Paprochy, ale oni byli na ósemce, więc mają prawo być. Niedługo dociera pierwszy rowerzysta i to chyba z trasy 50. Na Stowarzyszonych znajomych muszę poczekać półtorej godziny. W międzyczasie upominki dla najmłodszych uczestników. Pogaduszki, czekanie na dyplomy i losowanie nagród. Właściwie każdy coś wygrywa. Paweł będzie mógł smarować rower, Jacek także będzie mógł smarować, ale nogi, a ja muszę zostać diabetykiem;-). Umawiamy się na kolejną imprezę i w drogę do domu. A wyniki pełne – może kiedyś się opublikują – GPS mówi, że przebiegłem niewiele ponad 10 km i w czasie niewiele dłuższym niż godzina – a miało być 16 i nastawiałem się na co najmniej 2 godzinny bieg!
Ostatni PK 5 za torami. Doganiam, a nawet przeganiam szybkobiegaczy, którzy zdezorientowani próbują szukać PK5 na innej drodze. Ale cóż w biegach jestem stanowczo gorszy. Coś tam prześwituje po prawej - na azymut - znowu zbliżam się do konkurencji. Z boku wypada ekipa miejscowych biegaczy i dziwnie biegnie nie w stronę mety. Tzn. biegnie, ale naokoło. Niestety, z nimi także nie mam szans biegowych. Meta. Oklaski. Oddanie karty, kiełbaska, ze dwie wody do popicia i czekanie na znajomych. Na mecie są już Paprochy, ale oni byli na ósemce, więc mają prawo być. Niedługo dociera pierwszy rowerzysta i to chyba z trasy 50. Na Stowarzyszonych znajomych muszę poczekać półtorej godziny. W międzyczasie upominki dla najmłodszych uczestników. Pogaduszki, czekanie na dyplomy i losowanie nagród. Właściwie każdy coś wygrywa. Paweł będzie mógł smarować rower, Jacek także będzie mógł smarować, ale nogi, a ja muszę zostać diabetykiem;-). Umawiamy się na kolejną imprezę i w drogę do domu. A wyniki pełne – może kiedyś się opublikują – GPS mówi, że przebiegłem niewiele ponad 10 km i w czasie niewiele dłuższym niż godzina – a miało być 16 i nastawiałem się na co najmniej 2 godzinny bieg!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz