Niedziela powitała nas deszczem i ochłodzeniem. O ile to drugie było miłą odmianą, to deszcz trochę krzyżował nam plany. Zostały nam do przejścia jeszcze cztery etapy, czyli praktycznie cały dzień łażenia. Ale cały dzień w deszczu? Toż to się rozpuścić można! Ja byłam gotowa odpuścić, ale Tomek - kicha i kicha. W sensie, nie że się przeziębił i kicha, tylko kicha w sensie kiszki, czyli nagrody za przejście wszystkich etapów.
W końcu ustaliliśmy, że na start podjedziemy samochodem (bo znowu długa dojściówka) i zbierzemy ile się uda, tak w granicach rozsądku. Zaczęliśmy od wrednej gadziny, przed którą już nas wiele osób ostrzegało, że prawdziwie wredna. Ponieważ wiedzieliśmy, że z wycinków trzeba sobie ułożyć korytarz przejścia, zaczęliśmy od ich powycinania i próby ułożenia. Wszystko pod dachem samochodu, żeby potem tylko wysiąść i iść. Po półgodzinnym przykładaniu wycinków wzajemnie do siebie poddaliśmy się - nic do niczego nie pasowało. Postanowiliśmy wziąć jeden punkt z wycinka startowego, żeby przynajmniej zaliczyć etap. Już wracając do samochodu, przy rozwidleniu dróg, Tomek przyuważył, że na lidarze jest podobne skrzyżowanie, a z etapu TMWiM-a pamiętał, że jakiś lampion tam wisi. Poszliśmy przyjrzeć się temu z bliska. Właściwy, czy niewłaściwy, ale na stowarzysza nadawał się idealnie. Wbiliśmy. W sumie nic nam nie szkodziło (oprócz deszczu) sprawdzić pozostałe dwa punkty z tego samego wycinka - jeśli są, to jesteśmy w domu! O dziwo - znaleźliśmy dwa lampiony w miejscach zbliżonych do przewidywanych. Ponieważ wycinek się skończył i nie wiadomo było co dalej, bo do lidara nic nie pasowało, ruszyliśmy w drogę powrotną. Coś mi mignęło między drzewami, jakby lampion. Podeszliśmy bliżej, patrzymy, lampion przy dołku.
- Może to 113 - zasugerowałam. Teren nawet się jakby trochę zgadzał, więc znowu wbiliśmy za zasadzie - będzie dobry, albo stowarzysz. Idąc za ciosem, jeszcze zlokalizowaliśmy 114. Dalej nam się nie chciało.Ponieważ byliśmy już blisko asfaltu, przy którym zostawiliśmy samochód (co prawda kawał dalej), postanowiliśmy zakończyć przygodę z tym etapem i przejść do kolejnego.
Najpierw musieliśmy przeparkować samochód w okolice mety etapu drugiego , bo postanowiliśmy robić go od du.. mety strony.
Tym razem autor naobiecywał nam gruszek na wierzbie i nazwa faktycznie była adekwatna do tego, co znaleźliśmy. No dobra, pierwszy punkt, czyli 130 znaleźliśmy bez problemu, ale już poszukiwania wycinka A spełzły na niczym.Odpuściliśmy i poszli na wycinek B. Jam to, nie chwaląc się, wypatrzyła w oddali, między drzewami lampion i na dodatek dobrze go dopasowałam. Z gruszki B na 131, co wyczynem nie było wielkim, potem na F. Tutaj wykazał się Tomek - wymyślił gdzie, doprowadził, znalazł. Przy G niby wszystko się zgadzało, tylko lampionu nie było. Tomek oblatywał okolicę, ja pożywiałam się jagodami, nie zwracając uwagi na bąblownicę. W końcu Tomek wbił bepeka i zarządził odwrót - w butach nam chlupotało, reszta punktów była daleko, a przed nami były jeszcze dwa etapy. Jedynym rozsądnym wyjściem było ... wyjście z lasu i powrót do bazy.
Byliśmy co najmniej zdegustowani tymi etapami, bo pierwszy był nie do złożenia, a w drugim trochę zmarnowano potencjał fajnego terenu. No, ale czasem tak bywa.
C. D. N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz