poniedziałek, 5 grudnia 2016

50-tka z 18-stką


Kolejna pięćdziesiątka Tomka:
50-tka z 18-stką
Kolejna 50-tka aby uzbierać założone „pół litra”. Pierwsza „zimowa”. Choć kalendarzowej zimy jeszcze nie ma, to u mnie za oknem śnieg. Niestety, okazało się, że to jakaś lokalna anomalia, co uświadomił organizator pokazując „smaczki” z rozstawiania PK, gdzie zamiast śniegu było zielono i mokro.

Ale może po kolei. 50-tka to Wilga Orient. Zachwalana przez Ewę jako „nietypowa” 50-tka, bo z całym multum PK. Organizator podawał że ma być ich 38, a po odebraniu pakietu startowego, okazało się, że licząc gdzieś zgubił kilka i jest ich 42. Prawie jak na MnO – punkt co kilometr z haczykiem! Zachęcona tymi licznymi PK zebrała nas się całkiem spora ekipa: Pani Prezes, Przemek (liderujący na setki), Mateusz, który dołączył prawie że w ostatniej chwili, poza tym Ewa z Januszem i Zawsze Ostatni na trasę TP-25. Tak, że jadąc tam i z powrotem mieliśmy nadkomplet w samochodzie (nadkomplet to oczywiście długie nogi Przemka!)
Małe wyjaśnienie o co chodzi z tą 18-stka. Akurat taki fajny numer startowy dostała Pani Prezes, a że z założenia chodźmy/podbiegamy razem….

Pojechaliśmy w sobotę, bo impreza w nietypowym niedzielnym terminie. Po skompletowaniu załogi… oczywiście zgubiliśmy się. Zagapiłem się na rozjeździe i pojechałem S2… tyle, że w przeciwną stronę. Jako orientaliści wyciągnęliśmy papierowy atlas i zaczęliśmy główkować jak by tu wrócić na właściwą drogę. Wyszło nam z mapy, że trzeba odbić gdzieś w prawo. Jakaś ładna DK więc odbijamy. Ale cóż, droga za chwilę straciła swoja asfaltową nawierzchnię i poprowadziła w ciemny las.  Zostało nam włączyć nawigację… która nie szukała jakiś skrótów tylko kazała nam zawrócić i tyle. Rozumiem zabłądzić gdzieś w nieznanym terenie przy dojeździe do bazy imprezy, ale na drodze ekspresowej, która dobrze znamy???? Dalej już bez przeszkód (tzn. z przeszkodami w postaci bramek na autostradzie) dotarliśmy do bazy. Trochę pogaduszek, przygotowań i spać.

Rankiem, chwilę po 6-tej ktoś brutalnie zapalił światło. No cóż trzeba się zbierać. Za oknem mróz, więc ubieramy się na cebulkę o ilości warstw odwrotnie proporcjonalnej do planowanego czasu pokonania trasy. U mnie trochę tych warstw wyszło. Dostajemy mapy. Mniej niż zapowiadano. Organizator zmęczonym głosem opowiada coś o trasie, ale i tak nie słychać nic w drugim rzędzie. Po objerzeniu map planujemy: idziemy w moją ulubioną lewą stronę - na początek zrobić BnO i wracać przez punkty z mapy ogólnej – zawsze mniej ich po ciemku zostanie. Chyba większość uczestników także woli chodzić w lewo. Początek fajny. Punkty stoją gdzie trzeba. Nawet znajdujemy jeden lampion extra z jakiejś starej imprezy. Zostawiamy jeden PK z pierwszej mapy BnO na powrót. Gdzieś tam w międzyczasie zaliczamy PK 38, by mieć mniej na koniec. Od drugiego PK zaczynamy podbiegać, tak że reszta „chodzących” niknie nam z zasięgu wzroku.  Koło 17-tki spotykamy ekipę biegaczy z TP-25. Tak do połowy zwodnicy z 25-ki będą się pojawiali i znikali.  Naszych praktycznie nie spotykamy aż do ostatnich punktów. Początek idzie dobrze, średni czas na punkt sugeruje, że może pobijemy nasz rekord na tym dystansie.
Druga mapa BnO „Wielonek”. Inna skala. Trudniejsza, mniej dokładna. Pierwsze oznaki zmęczenia bo zaczynają się błędy. Co chwila spotykamy naszego konkurenta, który z sylwetki i sposobu poruszania się do złudzenia przypomina nam znanego z naszego podwórka K. Spotykamy go w dziwnych sytuacjach – z punktu udaje się w jakimś dziwnym kierunku (przeciwnym do kolejnego PK) i odnajduje się przy następnym lampionie!
Źle namierzamy się na PK 4, potem na PK 6. Chyba dopada nas pierwsze zmęczenie. Przy ósemce spotykamy „Zawsze ostatnich” – ma kto nam zrobić zdjęcie przy PK!


Koło PK 12 spotykamy Przemka. Widać idzie „pod prąd”.
 Ilościowo (co do PK) jesteśmy w połowie trasy, a czas koło 4 godzin. Myśleliśmy, że o tej godzinie to będzie on już na mecie (lub prawie na mecie) i w dodatku jakoś tak wolno pod górę podchodzi. Dziwne. 
Wprawdzie na trasie nie ma naszego ulubionego PK G, ale jest za to „pechowa 13”. Długo przedzieramy się przez krzaki zanim natrafiamy na lampion!
Za 14-stką mamy namiastkę cywilizacji. Pani Prezes postanawia włączyć telefon. Znaczy włączyć dzwonki – bo jak nie patrzeć akurat dzisiaj ma imieniny. Pomijając te nieodebrane do tej pory połączenia i smsy z życzeniami oczywiście telefon zaraz się rozdzwania. Nie ma wybacz – trzeba odebrać. Przedzieramy się mokrą ścieżką między stawami, co chwila zagłębiając się któraś nogą w grząski grunt, a telefon dzwoni i dzwoni. Taki „podsłuchany” fragment rozmowy przy przeprawie przez chybotliwy mostek: „ nie, nie ma mnie w domu, jestem właśnie na spacerze w lesie”. Pewnie to już 25 kilometr spaceru;-)

Koniec map BnO. Przed nami kawałek asfaltem i chyba najdłuższy przebieg.  PK 48 – bardzo fajny. I zagwozdka: nieprzeskoczna rzeczka, a za nią praktycznie widać PK 47. Już wcześniej oglądając mapę założyliśmy, że było to zbyt pięknie gdyby dawało się przejść suchą nogą i że trzeba lecieć do mostku zaznaczonego przy PK 31. Lecimy. Jest grobla, wdać górkę z PK 31 i jest rzeczka. Całkiem głęboka i szeroka. A mostek…. No cóż, pół pnia (i to zaczynający się z drugiej strony) złamanego na środku rzeczki. Widać jakieś ślady „naszych” widać ambitni wiedząc o barku prysznica w bazie postanowili załatwić ablucje na trasie, ale jakoś nie odczuwamy przyjemności chodząc w mokrych butach po lekkim mrozie. Lecimy naokoło. Do PK 47 próbujemy na azymut. Tu B. zaczyna rzucać mocne słowa jak brodzimy w jakimś błocko-cieku. Pomimo heroicznego pokonania bagniska wróciliśmy na poczciwy asfalt i z tamtej strony szukaliśmy kolejnego PK. I tu się zaczyna. Dwa cieki, bagnisko i kolejny PK za tym ciekiem. Bagnisko wydaje się przebieżne, ale tylko wydaje. Po chwili wycofujemy się i cofamy szukając możliwości przeskoczenia cieku. Jest jakaś niby kłoda. Udaje się w miarę sucho przekroczyć ciek. Uff. Zaczynamy rozumieć czemu Przemkowi tyle czasu zajęły te punkty! Chwila szukania skarpy z PK 46.  I przyjemna „sucha odmiana” przez kolejne 2 punkty.  Zaletą imprez z dużą ilością PK jest możliwość zaliczenia „klubowego” PK nr 44!

Przed nami grupa 3 PK najbardziej wysunięta na wschód. Tak gdzieś powinien dopaść nas zmrok. Wybieramy odpowiednią drogę „na skróty”, idziemy… a przed nami płot. Las mało przebieżny. Decydujemy się okrążyć i trochę na azymut iść do „Wału Szweckiego” (pisownia oryginalna). Bardzo kolczaste te przedzieranie się wzdłuż płotu. Musimy nieciekawe wyglądać, bo na nasz widok spokojnie
  pasący się dzik z przerażeniem próbuje uciec. Najpierw w panice próbuje przebić się przez płot (ale płot solidny wytrzymuje), a potem z dzikim kwikiem odbiega w drugą stronę.
Idziemy do PK 43. Jest. I to ten PK, który reklamował wcześniej organizator. Na środku rozlewiska a nie na „zakręcie rowu” jak głosi opis. Od naszej strony jest nawet zrobione dojście do lampionu z przerzuconych przez wodę gałęzi. Uruchamiamy nasze cyrkowe umiejętności i mamy lampion. Jeszcze wrócić na suchy ląd, przeprawić się przez ciek i idziemy na ostatni PK z tej trójki. Włączamy czołówki, bo robi się ciemno. Tu okazuje się, że B. ma nie swoją czołówkę. I jakieś słabe baterie i brak zapasowych. Na razie świeci… do czasu. Las daje nam do wiwatu: powalone drzewa i to nie jakieś malizny – nie da się górą, trzeba okrążać, a że ich cała masa to to ciężkie zadanie. Szczególnie w świetle latarek,
 gdy lekka mgła istotnie ogranicza ich zasięg. Dochodzimy do łąki gdzie powinien być PK 41 - mostek. Widzimy latarki. To kobieca konkurencja z TP-50 (bo zapisały się 3 panie – niby miejsce na podium pewne dla Pani Prezes, ale które…), która bezowocnie szuka PK. Wyznaczamy nasz azymut i idziemy w tą stronę. Jest grobla ze starą drogą, przelot nad ciekiem, nie ma lampionu. Rozpraszamy się szukając dalej. Wreszcie jest „mostek” trzy patyki nad ciekiem bez widocznej drogi. Chyba autorowi coś się omsknął ten lampion. Dalej gdzieś na azymut do drogi przez niebyt suchy i przebieżny las. Jest droga.  Znajdujemy przecinkę/skrót na południe i skręcamy, a konkurencja idzie dalej prosto do asfaltu. Dochodzimy do właściwej drogi – szerokiej wygodnej można podbiec. Konkurencja (wyraźnie biegająca) myślała, że odsadzi nas asfaltem ale nie dali rady;-).
Czołówka B. prawie nie świeci. Przyświecam ile mogę partnerce pod nogi, wygrzebuję rezerwowe „bździdło”, bo po całym dniu drogi lekko rozmarzły i robi się ślisko. I wszędzie dziki, więc gdy droga nie jest porządnie utwardzona znaczy się bywa rozryta przez dziki. Konkurencja ma lepsze światło i biegiem się wyrywa do przodu.
Przed nami
  jeszcze tylko 5 PK do mety. Najbliższy PK 39 „charakterystyczne obniżenie” – dość abstrakcyjny punkt. Dziura w ziemi o średnicy ze 300m, zarośnięta, a w niej cała masa mniejszych dziur, skarp itp. Gdzieś w tej dziurze lampion płaski, bez odblasków, od południowej strony drzewa. Za dnia może do sensownego zlokalizowana, ale w nocy… akurat trafiamy na niego przypadkiem „od pierwszego kopa”. Tyle, że tak wybrana i opisana lokalizacja przeczy idei „szukania miejsc charakterystycznych” a sprowadza się do „szukania lampionu”. A wystarczyło by postawić lampion w jakiś rogu wyrobiska i to sensownie opisać. Na szczęście to jeden z nielicznych tak niefajnych PK na tej trasie;-)

PK 36 „róg lasu”. Idziemy na niego od północy.  Mapa średnio się zgadza. W gęstym lesie tłum światełek. Z krzaków wypada jakiś zawodnik pytając czy mamy PK 36. Okazuje się, że nikt go nie może znaleźć. Dołączmy do grupy. Wg nas szukają za blisko, idziemy dalej. Polana/łąka róg lasu jest ale bez lampionu. Na mapie to bardziej na jakiś rów wygląda niż róg lasu. Jest wreszcie wielka łąka. Dalej niż się spodziewaliśmy. Jest róg, róg lasu i lampion. Dalej idziemy z Ewą i Januszem. Oni pominęli kilka „mokrych PK” ale niestety łąka którą idziemy daje im namiastkę tego co ominęliJ. Konkurencja się odrywa i biegnie do mety „po złoto”. Jeszcze PK 35 – wredny na noc (do wyczesania) gdzie wszyscy się tramwają i na metę.

Niestety naszego rekordu nie poprawiliśmy, ciągle jest 10 godzin z dużym hakiem, ok 52 km, a „umoczyliśmy” na tych „mokrych” PK;-). Pani Prezes dostała medal za 2-gie miejsce, Przemek za 3-cie, a mnie ominęła nagrodą dla „najwolniejszego zawodnika”, czyli wszystko przede mną:-) I oczywiście dostaliśmy po butelce trunku imprezowego! Niestety, nie dane jeszcze było mi go skosztować, bo po medalacji w auto i do domu.


4 komentarze:

  1. Sprostowanie: czołówka była moja, tylko baterie nie te, a zapasowe zostały w domu... :/

    OdpowiedzUsuń
  2. A jakie były te dzwonka? Łosiowe? :) I każdy tylko prostuje - skrzywić proszę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dziękuję za obszerną i w miarę dokładną relację. Założeniem trasy TP50 było ustawienie dwóch punktów kontrolnych umiejscowionych w charakterystycznych miejscach. Wspomniane przez Pana obniżenie różniło się od innych (za dnia rzecz jasna). Nie sądziłem, że te punkty będą "killerami". Zapraszam za rok i oczywiście zaplanuję znacznie mniej bagienną trasę dla TP50. Nie sądziłem, że najlepszemu pokonanie trasy zajmie aż 7,5h. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń