Jedno pierniczy, drugie rżnie - nie, nie głupa - rżnie misia.
Tak wyglądał ostatni tydzień przygotowań do Niepoślipki w naszym domu.
Odbiła mi palma, odebrało mi rozum i resztki rozsądku. Umyśliłam sobie, że upiekę prostokątne pierniczki, polukruję żeby wyglądały jak lampiony i napiszę kody z inicjałami każdego uczestnika. Jednym słowem - spersonalizowana niespodzianka. Można by to uznać za genialny pomysł, ale tylko tak do 40-50 uczestników. Zaczęłam prawie miesiąc przed imprezą - wiadomo - pierniczki można długo przechowywać. Wyszło mi tak z 70, bo to zawsze coś się nadłamie, ukruszy, czy po prostu ktoś zeżre. Malowanie białej części zabrało mi kilka dni (no bo przecież nie od rana do wieczora, tylko z doskoku), malowanie czerwonej - kolejne kilka. Dwa dni przed końcem zapisów zaczęłam pisać kody. Dla osoby o dwóch lewych rękach, braku wyczucia artystycznego i trzęsących się dłoniach okazało się to nie lada wyzwaniem. Albo może pierniczki upiekłam za małe i napis ciężko było zmieścić. Mimo to jakieś 3/4 produkcji nadawało się do użytku. Pozostało je tylko ładnie zapakować i z głowy. I tu nastąpiła niespodzianka. Bo okazało się, że potrzebny celofan, wstążeczki, dobre nożyczki, taśma klejąca, duuuużo czasu i zręczne ręce. Na wszystkich tych odcinkach miałam braki. Zdobycie wstążeczek w wybranym kolorze okazało się (poza sezonem bożonarodzeniowym) ciężko wykonalne, celofan niedostępny w normalnej dystrybucji, z czasem to wiadomo jak jest, no i te moje zdolności manualne ... od zawsze nieobecne.
W ostatnim dniu zapisów liczba uczestników uległa podwojeniu. Wpadłam w lekką panikę, ale po dokładniejszym przejrzeniu urobku uznałam, że wcale nie 3/4 produkcji nadaje się do użytku, tylko 8/9:-) Znacząco lepiej, ale i tak za mało. Dzień po zamknięciu zapisów zakasałam rękawy i upiekłam kolejną porcję.
W miarę przybywania uczestników (w tym zapisujących się po terminie) mój pierniczkowy pomysł wydawał mi się coraz głupszy, a zakończenie procesu produkcji wciąż odsuwało się na świętej Dygdy (czyli - nigdy).
Podczas gdy ja pierniczyłam, Tomek rżnął.
Darek wymyślił na TT mapę w kształcie Misia Yogi. Super! Super! Miś Yogi! Super - do momentu, kiedy z przyczyn logistycznych ostateczna obróbka misia, czyli wycinanie, laminowanie i kolejne wycinanie spadło na nas. Ponieważ ja pierniczyłam, Tomek rżnął. Rżnął od rana do wieczora, aż wióry leciały. Po dwudziestu misiach miał dość. W przerwie technicznej między wypiekiem, a lukrowaniem postanowiłam mu pomóc. Faktycznie, nie było łatwo. Zwłaszcza, jeśli najlepsze nożyczki jakie posiadamy nie chciały ciąć nawet papieru. Żałowałam, że nie zorganizowaliśmy ogólnopolskich zawodów w synchronicznym rżnięciu misia na czas. Szybko by poszło. Po wycięciu frontu misia i nóżek (eh, te nóżki) trzeba było wyciąć jeszcze zadupie misia, skleić je z frontem, odczekać aż klej wyschnie, zalaminować całość, zalaminować nóżki, wyciąć tułów, wyciąć nóżki, a na koniec znitować misia z kończynami. I tak ponad czterdzieści misiów. Zupełnie nie rozumiem mojego początkowego zachwytu nad pomysłem zrobienia takiej mapy.
Nie rozumiem też dlaczego po misiowych przejściach nie wycofałam się z laminowania fotek dla TF.
A potem było już tylko gorzej. Pierniczków musiałam dopiec jeszcze dwie porcje, a do laminowania i wycinania przybyły nam kołowe mapy tezetów.
- Damy radę, damy radę, damy radę.... - powtarzałam sobie w myślach i liczyłam na cud samospełniającej się przepowiedni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz