Prima Aprilis to nam zrobiła przede wszystkim pogoda. Od rana padało i poważnie zachwiało to moim postanowieniem pójścia na pierwsze kwietniowe MnO. Na szczęście do wieczora przestało i pojechaliśmy. Mało tego, jeszcze po drodze zrobiliśmy trino, bo mamy straszne zaległości.
Postanowiliśmy z Tomkiem raz, dwa zaliczyć trasę i do domu. Na starcie dołączył do naszej ekipy Darek, a ponieważ zespoły mogły być aż pięcioosobowe, zwerbowaliśmy też Zuzę, żeby nie została bez przydziału. Zawsze to kupą raźniej.
Na mapie, którą otrzymaliśmy były trzy ulice na krzyż i dużo, dużo domków. Znaczy się szarych prostokącików i kwadracików. Na odwrociu mapy był przydługi (jak dla mnie) instruktaż liczenia punktów. Ponieważ jako żywo, te sprawy absolutnie mnie nie interesują, nie zhańbiłam się przeczytaniem go. W ten sposób z czystym sumieniem mogłam iść li tylko w celach rekreacyjno-rozrywkowych, a nie z myślą o wygrywaniu.
Pomimo braku wytyczonych ulic, mapa okazała się łatwiutka, więc spokojnie szliśmy z punktu na punkt. Głowa to bolała tych z nas, którzy przeczytali odwrocie mapy i usiłowali jakoś liczyć i dobierać punkty. Byli to głównie Tomek i Darek:-) Żeby mieć szerszy przegląd możliwości punktowych, w pewnym momencie rozdzieliliśmy się na trzy ekipy sprawdzające trzy różne punkty. Potem dzieliliśmy się jeszcze na dwie ekipy, a potem (niestety już na mecie) okazało się, że warto było brać nawet niektóre mylniaki. Tej opcji nawet budowniczy trasy nie przewidział:-)
Na mecie, oprócz kwestii latarni przy garażach, najważniejszą sprawą było ciasto i w konspiracji zassałam X kawałków (no przecież w życiu się nie przyznam ile!). A potem już tylko do domku wyspać się przed kolejnym WIELKIM WYZWANIEM.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz