Na ostatniej rundzie Warszawy Nocą popadłam w lekki bulwers. Bo jak to tak? Płacę jak za woły, jadę godzinę, godzinę usiłuję zaparkować (jadę i parkuję Tomkiem, bo ja nie jeżdżę po Warszawie), wracam do domu godzinę, a całego biegania raptem dwadzieścia kilka minut?! Po przeliczeniu kilometropunktów wyszło mi, że to się absolutnie nie kalkuluje. W związku z tym na Szybki Mózg postanowiłam zapisać się już nie na "odważnych", tylko na zuchwałych". Dłuższa trasa, więcej PK - większa szansa, że się zwróci. A jak nie, to na kolejną imprezę pójdę na profesjonalistów:-)
Tomka oczywiście także przekonałam do zmiany kategorii i dumni i bladzi z tej zuchwałości, stawiliśmy się na starcie. Dali nam jakąś strasznie daleką minutę startową, a mi to już w ogóle. Myślałam, że się nie zdążę załapać na światło dzienne, ale na start mi jeszcze starczyło. Nie bardzo wiedziałam jak rozkładać siły (choć tyle to przecież biegam po lesie), powtarzałam więc sobie co chwilę:
- Nie bądź taka do przodu, bo cię z tyłu braknie!
No to nie leciałam na złamanie karku, tylko delikatnie sobie truchtałam. Tak gdzieś w połowie trasy zorientowałam się, że wcale nie jestem jakoś szczególnie zmęczona i nic mnie nie boli, ale nie przyspieszałam, szczególnie, że z jedenastki na dwunastkę był pioruńsko długi bezproduktywny przebieg. Przyznaję, chwilę maszerowałam, ale raźnym krokiem, żeby nie było!
Wiecie co? Przestałam się już gubić. Lecę z punktu na punkt i nawet nie muszę jakoś szczególnie długo oglądać mapy. Się człowiek wyrobił, nie? :-)
Teraz jeszcze tylko popracuję nad kondycją i drżyj konkurencjo!
Tak dla porządku - nie byłam ostatnia, trzynaście osób udało mi się wyprzedzić!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz